niedziela, 31 sierpnia 2014

Trzy lata biegania - Izerska Wielka Wyrypa 2014. Trochę wspominki, trochę relacja.

Tegoroczna Izerska Wielka Wyrypa była jubileuszową, piątą edycją tej rewelacyjnej imprezy. Dla mnie również była poniekąd jubileuszowa, czwarta, oznaczająca, że właśnie mijają trzy lata od kiedy zacząłem bawić się w imprezy na orientację i w całe to bieganie. Druga Izerska Wielka Wyrypa w 2011 roku to pierwsze zawody (nie licząc czasów szkolnych), w których (za namową Pawła) wystartowałem. Baza zawodów znajdowała się bardzo blisko tegorocznej - w okolicach Lubania, również biegaliśmy po Lubańskim Wielkim Lesie. Życie zatoczyło pętlę. To dobra okazja do tego, aby na chwilę się zatrzymać i przyjrzeć, co się przez te trzy lata zmieniło, co zostało takie samo, co zyskałem ale i co straciłem przez bieganie. No to zacznijmy od początku...


Decyzję, żeby w tym roku jechać na Izerską podjąłem... zaraz, zaraz, nie było podejmowania decyzji. Było dla mnie oczywiste, że pojadę na Izerską 2014 już w momencie przekraczania mety ubiegłorocznej edycji. To zawody obowiązkowe, niezależnie od tego, czy w tym roku zbieram punkciki do Pucharu PMnO, czy tylko przyjeżdżam spotkać znajomych spędzić kilka godzin w przepięknych okolicznościach przyrody. O tym, że pojadę na edycję 2015 wiem już teraz i wiedziałem jeszcze przed startem tegorocznej. I nie zmieni tego nawet wspomnienie pęcherzy na pół stopy (2011), przypiekania słońcem podczas biegu przez niekończące się ścierniska (2012), przedzierania się przez dwumetrowe pokrzywy w rozpaczliwej próbie odnalezienia jakiejkolwiek drogi (2013) czy widoku kamieniołomu, którego: "W tym miejscu, na pewno nie powinno być!" (2014).
Izerska Wielka Wyrypa to impreza, na której po prostu trzeba być. Bo bez niej nie byłoby wspomnień, o wspólnym napieraniu z Krzysztofem Drożdżyńskim na pierwszej pętli, o zawieraniu przy łyczku wiśnióweczki znajomości z Krasusem oraz Krewnymi i znajomymi Królika (2011), o ratowaniu Wojtka na trasie łykiem wody z bukłaka, o dyskusji z Tomkiem Banachem o pięknie przyrody (2012), o wspólnym pochłanianiu miliona węglowodanowych kalorii dzień przed startem i świętowaniu tego, że udało się ukończyć kolejną Izerską (2013), o sprinterskim stumetrowym finiszu, który pokazał, że jednak w tym roku też się zmęczyłem, o Magicznym Domku z Najlepszą Drużyną Świata (2014) i wielu innych. Gdy myślę o kolejnych "Izerskich" otwiera się cały wór, ze wspomnieniami, chce mi się przeglądać zdjęcia, oglądać mapy, aż zapominam, że mam tu pisać relację. Do rzeczy więc!

Przygotowania. Kilka żeli zostanie w bazie.
Jedziemy na start. Nocujemy, a jakże, w Magicznym Domku, 23 kilometry od bazy zawodów w Lubaniu. Start o 9, ale planujemy dotrzeć na 7:30, żeby bez stresu przygotować się, zjeść, porozmawiać ze znajomymi, których ma być cała kupa. Zawodnicy z trasy 25 km mają być wywiezieni o 8:20 na start, chcemy zdążyć jeszcze ich zobaczyć. Jedziemy we czwórkę – Paweł (kieruje), Krasus (pilot), Michał i ja (tylna ławka, bez prawa głosu). Leje jak z cebra, coraz mniej mi się to podoba. Wymyślam w głowie różne dolegliwości które mógłbym udawać w taki sposób, żeby nikt się nie zorientował, że udaję, a które nie pozwoliłyby mi na start. Musiałbym (w trosce o zdrowie, bo zdrowie najważniejsze) zostać pod dachem, w ciepłym, grzejąc się przy kubku grzanego wina. Ponarzekałbym trochę, ale jakoś bym to przeżył... Z marzeń wyrywa mnie niepokojąca myśl: "Na pewno ten start o 9? Dlaczego tak późno?" Rzucam z mojego miejsca na tylnej ławce: "Ktoś sprawdzał, czy start na pewno o 9?" Krasus uspokaja: "Tak, o 9, zdążymy." Uff. Wracam do podziwiania mokrego świata za szybą samochodu, myśli o rezygnacji gdzieś odpływają. Pada to pada, najwyżej zmoknę. Nie pierwszy raz.

Docieramy do bazy i przestaje padać. Robi się ciepło. Czyli trzy koszulki wystarczą, dodatkowa bluza nie będzie potrzebna. Jest 7:30, idziemy odebrać pakiety startowe, kiedy jeden z organizatorów sugeruje: "Może lepiej idźcie na odprawę, bo się zaczyna, a pakiety później weźmiecie?" Dobry pomysł, tylko dlaczego odprawa tak wcześnie? "Start o ósmej, jak to wcześnie?"... Niewiele myśląc biegniemy do sali, odprawa już się zaczęła. Jednym uchem słucham organizatorów, jednocześnie przebieram się, jem żel, piję izo z BCAA i rozglądam dookoła, z kim to przyjdzie mi dzisiaj biegać. Dużo znajomych twarzy, osobiście, z widzenia, z tras PMnO i innych. Czuję się jak u siebie. I w tym całym zamieszaniu pojawia się wspomnienie pierwszej mojej Izerskiej. Pamiętam, jak prawie z otwartymi z przerażenia ustami czytałem napisy na koszulkach: "Maraton Komandosa. 100 km pieszo", "Nie śpię, nie jem, biegam" "Ekstremalne cośtam...", "Jakaśtam Wyrypa". I widziałem ludzi, którzy obwód w udzie mają taki, jak ja w klatce piersiowej. I myślałem: "Co ja tu robię? Nawet biegać nie umiem..."

Dzisiaj wiem, że uda to nie wszystko. Biegać można również głową. Napisy na moich koszulkach są podobne. Większość koszulek, które mają na sobie uczestnicy tegorocznej imprezy już kilka razy widziałem, wiele z nich mam. Nie zastanawiam się, czy dobiegnę. Jeśli nie złapię kontuzji na pewno dobiegnę. Zastanawiam się, który dobiegnę. Większa, w porównaniu z 2011 rokiem, pewność siebie wynika z doświadczenia. Kilka kilometrów już przebiegłem. W kilku zawodach wystartowałem. Zdarzyło się (w mniejszych zawodach) stanąć na pudle. Wciąż uważam się za początkującego. Wielu rzeczy jeszcze nie wiem. Wiele mogę i chcę się jeszcze nauczyć. Ale stając na starcie Izerskiej wiem jedno. Jestem w stanie ją ukończyć i nawet przy dobrych wiatrach powalczyć o jakieś przyjemne miejsce.


Start

W dużym zamieszaniu przywitałem się ze znajomymi, nawet trudno mi teraz przypomnieć, o czym rozmawialiśmy. Ledwie zdążyłem wyjść przed biuro zawodów, a tu już każą startować. No to lecimy. Ktoś sugeruje, że dobrze by było być pierwszym przy mapach, więc biegnę w czubie. Nawet nie wiem ile do tych map – półtora kilometra, dwa i pół? Nieistotne, trasa dobrze oznaczona wstążkami, trzymanie się w czołówce nie nastręcza trudności, zaczynam się więc uspokajać. Dochodzi do mnie, że biegnę już w kolejnej Izerskiej i że już sprawia mi to ogromną przyjemność. Byle tak dalej!

Pierwsza "pętla".
Dobiegamy do map, łapię swoją i analizuję. Gdy dociera do mnie, gdzie zlokalizowano punkt żywieniowy, w którym dostanę drugą mapę, jestem trochę zawiedziony. Z mapy wynika, że jest tylko jeden racjonalny wariant kolejności zaliczania punktów. Wszyscy pobiegną tak samo. A gdzie wybór - prawo czy lewo i po nim kolejne warianty - jak w 2011? A gdzie mierzenie sznurkiem, jaka kolejność zapewni najkrótszy przebieg – jak w 2012? A gdzie zastanawianie się – robić długie przeloty po drogach, czy ładować się w lasy, i myślenie od której strony punkt łatwiej będzie znaleźć – jak w 2013? Ruszamy nie tracąc czasu do pierwszego punktu, ciągnie mnie strasznie do przodu i podkręcam tempo. Słyszę od Pawła i Krasusa, że trochę za duże tempo i sił nie starczy. Napieramy razem więc się dostosowuję, nie do końca wierząc w hasło: "Lepiej trochę wolniej, ale dobrze nawigować.". "Lepiej trochę szybciej i dobrze nawigować" myślę sobie i za kilka minut wybieram złą drogę na skrzyżowaniu i tracimy kilkadziesiąt sekund na powrót i kilka pozycji. Teraz już sam sobie po cichu mówię: "Opanuj się Jędrzeju, to Izerska. Skup się, bo Arek i Kornel na pewno łatwej trasy by nie przygotowali." Parafrazując klasykę: navigatio necesse est.

Druga "pętla".
O słuszności tej ostatniej mądrości przekonujemy się już niebawem. Biegniemy we trójkę: Krasus, Paweł i ja. Michał został gdzieś po drodze, może faktycznie za szybko biegniemy? Wybiegam z trzeciego punktu i skręcam w lewo w błotnistą drogę, kierunek się zgadza. Paweł z Krasusem wstrzymują mnie, pokazując kawałek w prawo inną asfaltową drogę. Rzut oka na mapę, ok, wtopiłem, cofam się i biegnę za nimi. Ale bym narobił! Droga prosta, przyjemna, biegniemy i rozmawiamy. Nie patrzymy na kompasy, ale co tu patrzeć, droga wiedzie nas jak po sznurku, wszędzie las, wszystko wygląda dobrze. Dopóki nie dobiegamy do skrzyżowania. Wygląda inaczej na mapie, wybieramy najbardziej prawdopodobny wariant, ale droga zaczyna się piąć pod górę. I kompasy się nie zgadzają. Coś tu jest nie halo. Widać prześwit na końcu drogi, dobiegamy zobaczyć, co się pokaże i ku naszemu zaskoczeniu przed nami rozciąga się przepiękny widok na kamieniołom. Organizatorzy coś wspominali o kamieniołomie. Że nie wchodzić? Że i tak żaden wariant nie zbliża się do kamieniołomu? Że nie ma potrzeby się tym przejmować? No to już wiem, że jesteśmy w dupie. Na domiar złego przypomina mi się, że jak w 2011 roku z Pawłem dzień przed zawodami rozpoznawaliśmy te tereny, to też trafiliśmy na kamieniołom i nie do końca w tym miejscu, w którym byśmy się go spodziewali. Sam już nie wiem, czy to ten kamieniołom, co na mapie, czy inny, a może się powiększył – w końcu stare mapy, może go w końcu przenieśli? Co ty bracie, jak kamieniołom przenieśli? Przekonuję resztę, że najlepiej obiec kamieniołom dookoła wzdłuż krawędzi, zamiast szukać właściwej drogi, dobiegniemy na południowy kraniec i potem się pomyśli. Z nosami na kwintę ruszamy dalej. Taka wtopa na początku (przez którą nie mamy już co myśleć o dobrych miejscach) potrafi zepsuć humor. Wychodzimy jakoś z tej opresji, przed kolejnym punktem spotykamy tłumy tych, którzy byli za nami. Jest i Michał, zabiera się z nami i trzyma się aż do wodopoju. Trasa do wodopoju nie zapadła mi w pamięć, punkty zbieramy z biegu, bez szukania, wszystko idzie gładko. Wyprzedzamy kolejnych biegaczy, kilka zamienionych zdań i już nas nie ma. Pogoda się zmienia, trochę pada, trochę wieje, zaczynam marznąć więc żeby się rozgrzać, tradycyjnie, przyspieszam.

Drugi punkt żywieniowy, początek OS.
Na punkcie żywieniowym dowiadujemy się, że zamykamy pierwszą dziesiątkę, do lidera tracimy chyba mniej niż pół godziny. Trochę mnie to ożywia i z nowymi siłami ruszamy dalej. Po Michale widzę, że nie wytrzymuje tempa, drę się w niebogłosy, żeby dodać mu sił. Nie będę pisał co krzyczę, bo to niecenzuralne w większości. I na długo niestety nie pomaga, więc do drugiego punktu żywieniowego docieramy już tylko we trójkę. Marnujemy trochę czasu na analizę mapki odcinka specjalnego i ruszając zaliczamy kolejny błąd, biegnąc po drogach (najpierw zbieg a następnie podbieg) zamiast grzbietem po poziomicach, nie tracąc wysokości. Kolejne punkty wchodzą ładnie, oprócz OS4 opisanego jako "suchy staw". Akurat teraz mocniej pada, padało całą noc, jak tu znaleźć suchy staw? Znajduję w końcu suchy staw, ewidentnie widać, że kiedyś był zbiornikiem wodnym, teraz porośnięty trawą. Szukamy punktu minutę, dwie... To nie tutaj, zaczynamy czesać okolicę i w końcu ktoś wypatruje punkt przy drzewie. W "suchym stawie" pełno wody, tonie pode mną belka i zanurzam się w wodzie do pół łydki. Co tam, i tak buty od dłuższego czasu miałem mokre.

Po OS3 szybki przelot do OS2 (oprócz samej końcówki przez chaszcze) i można wracać do domu. W połowie drogi do punktu 12 orientuję się, że cztery lata temu dokładnie w tym samym miejscu był jeden z punktów kontrolnych. Jestem u siebie! Przejmuję dowodzenie i cisnę znaną sobie drogą, bez cienia wahania, podbijamy punkt i zaczynamy zbiegać. Czuję, że ogarnia mnie coś dziwnego, biegnę i wydaje mi się, że mogę szybciej, biegnę szybciej i ciągle czuję zapas sił. Ostatnie trzy punkty wyglądają na bardzo łatwe nawigacyjnie, drogi wydają się oczywiste. Teraz, to już tylko kwestia nóg.

Słyszę jakieś zamieszanie za mną, odwracam się, to chyba Krasus nurkuje w błotnej kałuży. Nie czas na zabawę panowie, biegniemy! Nie zwracam większej uwagi na to zdarzenie (jak się później okazuje, wyglądało groźnie), uznając, że skoro wstał i może mówić, to nic poważnego się nie stało. Jeszcze tylko musi opłukać z błota mapę i biegniemy. Długi przyjemny zbieg do punktu, zostawiam trochę Pawła i Krasusa za sobą i znajduję punkt pod mostkiem. Krasus wolniej zbiega, bo dokucza mu kolano, nie chce go przeciążać przed połówką ironmana w Borównie - za dwa tygodnie. Paweł w tym sezonie jest w delikatnie gorszej formie niż w ubiegłym, daje się to zauważyć na końcówkach różnych zawodów. Robię co mogę, żeby ich zachęcić do szybszego biegu, ale nie bardzo wiem, co powiedzieć. Nie chcę zmuszać Krasusa do przesilania kolana, będę sobie wyrzucał jak w Borównie przez kolano pięciu godzin nie złamie. Nie wiem jak zmotywować Pawła, wiem, że potrzebuje piętnastu minut oddechu i potem wrócą mu siły (jak na Złocie dla Zuchwałych). Nie chcę biec sam zostawiając ich w tyle, bo po pierwsze (egoistyczne), samemu trudniej mi będzie szukać punktów, a po drugie (mniej egoistyczne) takich rzeczy się nie robi. Poza tym wiem, że jeśli chcą, dadzą radę mnie dogonić i ścigając się wszyscy trzej zajedziemy się w trupy. Albo w zombie.

Motywacja

Sama radość!
Z pomocą przychodzi mi Niebieski. Oglądam się i widzę jak za lasu za nami wybiega zawodnik w niebieskiej koszulce. Kilka razy spotkaliśmy go na trasie wiem, ze jest mocny. Wspólny wróg jednoczy, chłopaki wciągają po żelu i zaczynamy uciekać. Krasus i ja trochę z przodu, Paweł ile sił z tyłu. Rozdzielamy się dopiero w wiosce na podbiegu, Paweł macha w sposób, który pozwala mi na interpretację: "Biegnijcie sami, nie chcę was spowalniać. Zajmę się Niebieskim, nogę mu podstawię albo co. Powiedzcie mojej żonie, że ją kocham, a prezydentowi, że zginąłem za ojczyznę śmiercią bohatera.". Przyjmuję taką jego decyzję i biegniemy dalej. Przed 14 punktem spotykamy Arka, który robi nam zdjęcia i trochę wprowadza w błąd, mówiąc, że przed nami widział tylko trzech. To niemożliwe, ale przez chwilę łudzę się nadzieją, że będę czwarty albo piąty. Czternasty punkt znajdujemy fuksem, prawdziwym Krasusowym kątem oka i odbiegamy najszybciej jak się da, żeby nie ułatwiać Niebieskiemu. W połowie trasy chętnie wskazuję innym zawodnikom punkty, na końcówce, kiedy więcej jest ścigania się niż współpracy, już tak chętnie tego nie robię. Mamy tylko tyle przewagi nad Niebieskim, że jesteśmy w stanie zauważyć, że trochę przestrzelił punkt i zaczyna szukać. To dobra informacja, maleje niebezpieczeństwo, że nas dogoni. Pomimo tego co chwilę odwracamy się za siebie, żeby zobaczyć, czy nie majaczy gdzieś na horyzoncie.

I można odpocząć.
Ciśniemy, ile sił w nogach. Krasus zdecydowanie lepiej na podbiegach, trochę mi nawet tchu brakuję, gdy utrzymuję jego tempo. Ja na zbiegach "rozpuszczam nogi" – nie mam ważnego startu w najbliższym czasie więc bolące kolano (tak, mnie też boli) spokojnie ignoruję. Punkt podbijamy bez trudności i po kilku chwilach wbiegamy do Lubania. Nagle przed nami miga ktoś ubrany na czarno. Najwyraźniej doganiamy jakiegoś biegacza. Do mety zostało 500 może 1000 metrów. Nie ma szans, żeby go dogonić. Zadaję trudne pytanie: "To co, ścigamy się?". Wiem, że biegowo z Krasusem nie wygram, ale mam w sobie ogromną chęć powalczyć. Krasus rzuca tylko: "Biegnij, zasłużyłeś." Nawet trochę w to wierzę, faktycznie mocno dzisiaj napierałem. Nie bez pewnego zakłopotania ruszam do sprintu, biegnę pięćdziesiąt metrów, sto, daję z siebie wszystko, oddalam się od Krasusa, sto pięćdziesiąt metrów, Krasus zaczyna się zbliżać.... Przyspieszył? Nie, to ja zwalniam... Ale przecież macham nogami najszybciej jak się da... I czuję, że kończy mi się moc, że zużyłem całą energię na dzisiaj. Ale nie poddaję się ostatkiem woli (bo sil już nie ma) utrzymuję dystans do Krasusa i wbiegam pierwszy do biura zawodów! Odwracam się, patrzę, dobiega Krasus i na schodach przed drzwiami robi pąpki! Cyborg nie człowiek!

Wychodzę przed budynek, jest już Marcin Kargol (2 miejsce na TP25), jest Borman. Przyjechał Radek z żoną (100 kilometrów tylko po to, żeby pokibicować). Witam się, gratuluję i przyjmuję gratulacje. Siadam i się napawam. Atmosferą, rozmowami, znajomymi, wynikiem. Przybiegają kolejni zawodnicy – Niebieski, Paweł, Andrzej, Michał i Jacek, Matrix. Przyjeżdżają Wybiegany i Justyna, Martyna, Magda, Marta z Izą, pojawia się Irek (pięć Izerskich zaliczonych!), jest i Iza i wielu innych, których pewnie zapomniałem wymienić. Tłum ludzi tworzących ogromne zamieszanie i rewelacyjną atmosferę, w której na drugi, trzeci plan schodzi to, kto przed kim przybiegł, z jakim czasem i które miejsce zajął. Jeszcze tylko idziemy coś zjeść, jeszcze tylko Kargolowi wręczą puchar (co uświetnimy donośnym buczeniem), jeszcze tylko dotrzemy do Magicznego Domku i można zacząć świętowanie. Co świętujemy? Ja świętuję to, że tu jesteśmy. Że się spotkaliśmy. Że robię to, co lubię. Z ludźmi, których lubię. Że oczywiście, zapamiętam super trasę, świetną organizację imprezy, swój dobry wynik (moja izerska życiówka), ale przede wszystkim pamiętać będę wspaniale spędzony wspólny czas ze wspaniałymi ludźmi. I z tym zawsze będzie mi się kojarzyć Izerska Wielka Wyrypa.

Proszę o uśmiech! Fot. Krasus



W tym miejscu miało się znaleźć porównanie mojego ekwipunku, stroju, taktyki, itp... z edycji 2011-2014. Ale chyba sobie odpuszczę. Za młody jestem na podsumowania. Co nieco można zobaczyć na zdjęciach:

 

IWW 2011. Drugi z prawej z plecakiem wielkości spadochronu (44 litry). W środku kurtka, dwie koszulki, jedzenia na dwa dni, cysterna wody, dwie pary skarpet i mnóstwo koniecznie niezbędnych potrzebności. Po prawej Paweł.
IWW 2012. Lżejszy plecak, długie spodnie. Z Jackiem, Horym, Matriksem i Andrzejem.
IWW 2013. Krótkie, luźne spodnie - idealne na dwumetrowe pokrzywy! Z Pawłem i Tomkiem.

IWW 2014. Lekki, pusty plecak, litr wody, cztery żele. Leginsy i opaski (na pokrzywy). Wspominany Niebieski, oraz Matrix, Andrzej, Jacek i Paweł.
Niestety, nie pamiętam autorów zdjęć. 2014 to prawdopodobnie Arek z Mod-X, 2012 M. Strojny. Jeśli ktoś rozpozna swoje zdjęcia, proszę o info, uzupełnię.

O tegorocznej IWW pisali też:

Nie pisał Borman. Dlaczego? Na swoim profilu pięknie to wyjaśnia.

Kozy zombie.
Jedna sprawa wymaga wyjaśnienia. W kilku relacjach z tegorocznej IWW pojawiają się wzmianki o kozach zombie. Czym są kozy-zombie? Skąd się wzięły? Jak pojawiły się w Giebułtówku? Dużo już o nich napisano, niewiele osób jednak wie, jak to było naprawdę. Jak to bywa z legendami miejskimi, każdy kto o nich opowiada twierdzi, że zdarzyło się to jego kuzynowi, szwagrowi, albo ciotce teściowej brata drugiej żony kuzyna. Ta historia, choć możecie uznać ją za legendę wiejską, wydarzyła się naprawdę.

Siedzieliśmy wieczorem, na zgrupowaniu przed startem Izerskiej Wielkiej Wyrypy. Było dosyć chłodno, więc schowani w domu w pokoju z wielkim oknem tarasowym, ogrzewając się kocami, gorącą herbatą, czy co tam kto miał, rozmawialiśmy w najlepsze. W nomen omen kozie stojącej w przedpokoju pięknie trzaskały palące się drwa. Nic nie zapowiadało mających nadejść wydarzeń.

Aż tu nagle pies obronny naszej drużyny – Misza - wyczuła coś na zewnątrz, poderwała się i zaczęła cicho skamleć obserwując coś za oknem. Spojrzeliśmy za okno, a tam na naszym tarasie pojawił się najprawdziwszy pies-wampir. Czarny, jakby wyszedł z piekielnych czeluści, z połyskującymi wystającymi kłami. Po dokładniejszej obserwacji zza bezpiecznej szyby okazało się, że ten osobnik wygląda nie tyle jak wampir, a bardziej jak zombie. Po przeprowadzonej ekspertyzie, powołaniu sędziów kompetentnych i zażartej dyskusji doszliśmy do przekonania, że faktycznie ów pies jest psem zombie. Udało się go odpędzić z pomocą ognia, groźnych min i miarowego tupania. Wtedy jednak zaczęliśmy baczniej przyglądać się otoczeniu. Wsłuchiwać się w szum wiatru w którym powoli zaczęliśmy rozpoznawać wycie. Brzmiało zupełnie tak, jak brzmi nawoływanie się kóz-zombie. Fakty zaczęły się układać. Kozy, które widzieliśmy w ciągu dnia, faktycznie nie wyglądały zupełnie normalnie. Teraz już wiedzieliśmy. To kozy-zombie! I zaczynają się nawoływać! Przed zabarykadowaniem się w domku udało nam się zrobić jedno zdjęcie, czym prędzej przesłaliśmy je znajomym, aby ostrzec przed niebezpieczeństwem. Co się działo dalej? Aż strach wspominać. Groza bierze, gdy pomyślę, że miałbym o tym napisać. Jedno wiem na pewno. W Giebułtówku grasują kozy-zombie! Jest na to dowód, historyczne zdjęcie można obejrzeć na osi czasu Marcina w pewnym popularnym portalu – o tutaj.

4 komentarze:

  1. Love Jędrkowe pisanie.. ;) No i wreszcie, kurde, ktoś wyjaśnił o co kaman z kozami;) Rzeczywiście niektórzy mogli być zaniepokojeni;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że Ci się podoba. Rozumiem, że zalajkujesz w konkursie? ;-P

      Usuń
  2. To najlepsza relacja z wyryp (l.mn) jaką kiedykolwiek czytałam.Czytając ja biegłam tam z Wami,na TP50.Chyba potrzebuje duży kubek kawy i jeszcze raz ją przeczytam.Fajnie piszesz:) ps.Aaa,teraz rozumiem,ze te pokrzywy na IWW 2013 to legendarne ! Tyle o nich słyszałam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za uznanie :-) A pokrzywy zaiste legendarne, jak i wiele innych elementów IWW, a i sama Wyrypa powoli zyskuje miano legendarnej. Wnukom na starość będzie co opowiadać...

      Usuń