Różne są motywacje do biegania. Zawodowcy biegają, bo taka ich praca. Większości z nich pewnie sprawia to też przyjemność. Dużo liczniejsza jest jednak grupa amatorów, startujących w różnego rodzaju biegowych zawodach. Co ich motywuje do biegania? Co sprawia, że chce im się wyjść z domu (czasami niezależnie od pogody), stanąć na starcie i przez kilkadziesiąt minut czy nawet kilka godzin męczyć się w tłumie podobnych do nich zapaleńców? Co sprawia, że poświęcają długie godziny na treningach szlifując siłę, wytrzymałość, giętkość i inne takie...? Niektórzy z nich biegają i startują w kolejnych zawodach, żeby się
sprawdzać. Żeby poprawiać życiówki. Żeby przesuwać granice swoich
możliwości. Chwała im za to. Można chyba powiedzieć, że są
wewnętrznie motywowani do biegania. A jaka jest moja motywacja? I ja lubię się sprawdzać. I ja lubię poprawiać wyniki.
Lubię wiedzieć jakim tempem biegnę. Lubię wiedzieć, na co mnie stać. Ale czasami łapię się na
tym, że jeszcze bardziej lubię, jak inni o tym wszystkim wiedzą. (Z reguły
dowolni inni ale czasami konkretni inni, ale to odrębny temat).
Jak już w końcu zmuszę się do wyjścia na trening, zrobić tą swoją biegową piątkę (ostatnio wzbogaconą o treningi tempowe) to biorę ze sobą telefon i włączam endo. I jak się zdarzy, że endo nie współpracuje, to i mnie nie chce się za bardzo współpracować. A jeszcze gorzej, gdy włączę endo, schowam do kieszeni, zrobię naprawdę superhiper trening i potem okazuje się, że się że telefon padł. I trening niby był, a śladu nie ma. Dowodu nie ma. I satysfakcja spada. I tym spadkiem satysfakcji chwilę poźniej się zadziwiam. "To po co ty Jędrzeju w ogóle biegasz? Żeby wykresik był w komputerze?" - myślę sobie. I odpowiadam sam sobie: "Po części chyba i po to. Żeby był wykresik, żebym go widział, żeby inni go widzieli."
Jak już w końcu zmuszę się do wyjścia na trening, zrobić tą swoją biegową piątkę (ostatnio wzbogaconą o treningi tempowe) to biorę ze sobą telefon i włączam endo. I jak się zdarzy, że endo nie współpracuje, to i mnie nie chce się za bardzo współpracować. A jeszcze gorzej, gdy włączę endo, schowam do kieszeni, zrobię naprawdę superhiper trening i potem okazuje się, że się że telefon padł. I trening niby był, a śladu nie ma. Dowodu nie ma. I satysfakcja spada. I tym spadkiem satysfakcji chwilę poźniej się zadziwiam. "To po co ty Jędrzeju w ogóle biegasz? Żeby wykresik był w komputerze?" - myślę sobie. I odpowiadam sam sobie: "Po części chyba i po to. Żeby był wykresik, żebym go widział, żeby inni go widzieli."
Gdzie popełniłem
błąd?
Robię wrażenie.
Lipiec, sobota, około godziny 16:00.
Rokitki – jezioro – wyrobisko po żwirowni. Piękne słońce, 30
stopni w cieniu. Tłumy ludzi na plażach, leżą, opalają się,
rozmawiają, grillują (pomimo zakazu), kąpią się (również
pomimo zakazu). Wracając z pracy zajeżdżam, żeby zrobić
prawdopodobnie ostatni przed triathlonowym debiutem trening w
otwartej wodzie. Koniecznie w piance. I dziwię się, skąd tu tylu
ludzi? Byłem przecież w środę po 20:00 i psa z kulawą nogą nie
było... A tak, w środę po 20:00. I przypominam sobie, że są
ludzie, którzy pracują w tygodniu a w weekendy odpoczywają. Dla
których 20:00 to czas powrotu do domu, a nie nadzieja na szczęśliwy zbieg
okoliczności sprawiający, że można pobiegać albo popływać,
gdy jeszcze świeci słońce. Ale zostawmy to użalanie się nad moim
rozkładem dnia, sam go przecież ustalam, i wróćmy do opowiastki.
No więc parkuję na ostatnim wolnym
miejscu na poboczu. Opłacam wejściówkę (naliczyłem po trzech –
czterech bileterów przy każdym wejściu – w środę chyba mieli
wolne?) i wracam ubrać piankę. Tak właśnie. 30 stopni w cieniu,
żar leje się z nieba, dookoła kobiety prezentują wdzięki w
skąpych bikini, mężczyźni w większości na wdechu prezentują
nagie muskularne klaty, a ja ładuję się w piankę. Pod spód
ubieram jeszcze długie kąpielówki i górną część tri-stroju
(kamizelkę), żeby przetestować jak mi się będzie w tym zestawie
pływać. I zaczynam dostrzegać rzucane większym lub mniejszym
ukradkiem spojrzenia. Trwające o moment dłużej niż myśl
rzucającego: "Kto to dziś zawitał na naszą plażę?".
Bardziej w kierunku: "Co on na siebie zakłada? Ciekawe gdzie ma
deskę do tego surfingu...?" No i, jak to ja, zaczynam pękać z
dumy! Wzbudziłem zainteresowanie. Przez głowę przebiega: "Pewnie
myślą: <Co to za triathlonista będzie tu trenował?>, <Ale
ma profesjonalny sprzęt>" I naprężam pierś cherlawą, co
by bardziej profesjonalnie wyglądać i całym sobą komunikować:
"Jestę triatlonę i co Wy na to?!"
Podczas tego puszenia się zaczyna mnie
trochę w tej piance przypiekać, łapię więc pamelkę (teraz
wyglądam zupełnie jak ze słonecznego patrolu) i biegnę do wody. W
końcu trochę chłodniej! Zaczynam realizować plan 2,5 km
ołpenłoter dobrym tempem (czyli ile się da). Jezioro ma kształt
prostokąta i dwie główne plaże na dwóch krótszych bokach.
Długość jeziora ok 650 metrów, cztery długości będzie w sam
raz. Płynę. Staram się oddychać, nogi mi się trochę plączą,
ręce pracują nierówno – musi to wyglądać jak żałosna walka o
przetrwanie. Ostatkiem sił dopływam do drugiej plaży na przeciwległym brzegu jeziora i tuż
przy brzegu zatrzymuję się, żeby zaczerpnąć oddechu. Powoli
przyzwyczajam się do myśli, że trzeba będzie wrócić tam, skąd
przypłynąłem, aż tu nagle słyszę:
-"Mistrzu, daleko to z tamtej plaży?"
To do mnie? Że mistrzu?
-"Jaki tam ze mnie mistrz, nie widzisz dobry człowieku, że umieram?" mruczę pod nosem, a na głos rzucam tylko"650-700 metrów".
-"Nieźle! Ale masz kondycję!"
Ha! Się trenuje, się ma! No dobra, ale jak tu teraz wyjść z twarzą i dorównać swojemu własnemu napuszeniu?
-"Mistrzu, daleko to z tamtej plaży?"
To do mnie? Że mistrzu?
-"Jaki tam ze mnie mistrz, nie widzisz dobry człowieku, że umieram?" mruczę pod nosem, a na głos rzucam tylko"650-700 metrów".
-"Nieźle! Ale masz kondycję!"
Ha! Się trenuje, się ma! No dobra, ale jak tu teraz wyjść z twarzą i dorównać swojemu własnemu napuszeniu?
Zakładam okulary,
nabieram wdech i rzucam się w drogę powrotną. Wdech, wydech, jedno
machnięcie, drugie, nogi się zsynchronizowały, idę jak torpeda!
Dzięki Ci, dobry człowieku, za te miłe słowa! Od razu wszystko
działa jak powinno. Przepływam jezioro o dwie minuty szybciej niż
za pierwszym razem, płynąc dużo spokojniej i na mniejszym
zmęczeniu. Kawałek od plaży dokładnie na moim "torze"
widzę kilku osiłków dobrze zbudowanych mężczyzn, ścigających
się w wodzie ku uciesze dam. I jakiś wewnętrzny chochlik każe mi
się powygłupiać – przyspieszam, płynę ile fabryka dała i wyprzedzam
ich nawet się nie oglądając. Odsuwają się z czymś na kształt
respektu, robiąc mi miejsce. Chyba nie wiedzą, że prędkość
trochę zawdzięczam piance i wcale całego jeziora w takim tempie
nie przepłynąłem. Ale satysfakcja jest. Robię nawrót koziołkowy
(no dobra odwracam się po prostu) i cisnę drugie kółko. Znowu
jest lepiej, ręce same machają, oddycham nawet o tym nie myśląc,
nogi trochę straszą skurczami ale jak daję im chwilę odpocząć
to wracają do normy. Dopływam do drugiej plaży, ten od "mistrza"
gdzieś sobie niestety poszedł więc wracam bez długiego postoju do miejsca, skąd zaczynałem. I zastanawiam się, czy te
dwa i pół kilometra to nie za mało trochę? Skoro tak lekko mi
idzie i czuję jeszcze zapas sił? I skoro kibice (nieświadomi
swojej roli) dopisali? Patrzę na zegarek i widzę, że
trzecią i czwartą długość zrobiłem narastającym tempem, pomimo, że
starałem się każdą długość płynąć najszybciej jak się da i
od początku nie oszczędzałem sił. Co się więc stało?
Rozgrzanie? Błędnik się przystosował? Doping i chęć "pokazania
się"?
Coś mi się wydaje, że właśnie ten
ostatni czynnik w dużym stopniu sprawił, że dałem z siebie
więcej, niż wynikałoby to z prostej logiki: im dłużej płyniesz – tym
bardziej się męczysz - tym wolniej płyniesz...
Podziwiajcie mnie!
Lubię, gdy inni mnie podziwiają.
Pewnie nie tylko ja. Pewnie to jakiś skomplikowany adaptacyjny
mechanizm naszego gatunku. Pewnie umiałbym ten mechanizm wyjaśnić
skomplikowanymi psychologicznymi słowami. Ale po co? Nie czuję takiej
potrzeby. Czuję potrzebę bycia podziwianym.
Podziw według mnie przejawia się w
różny sposób. "Brawo", "Gratulacje", "Super
wynik", "Ale odje****ś!" niezmiennie cieszą. Dodają
sił w trakcie, sprawiają przyjemność na mecie i po zawodach. Ale
mnie cieszą równie mocno (a czasami nawet mocniej) innego rodzaju wyrazy podziwu.
Zdarza mi się więc słyszeć: "Patrz,
jaki chudy biegnie!" Strasznie to lubię. Taki chudy a biegnie!
Często słyszeć można też komentarze typu: "wariaci", "po
co się tak męczyć", "nie mają co robić"-szufladkuję
je sobie jako zazdrość z nutką niezrozumienia. Są też komentarze
typu bardziej medyczno-katastroficznego: "to niezdrowo tyle
biegać", "stawy sobie rozwalą", "na starość
trafi na wózek", "jak kiedyś przestaniesz biegać, to się
roztyjesz".
Są też porównania z próbą
deprecjacji: "Każdy głupi może przebiec maraton." Albo:
"I co takiego wielkiego zrobili, też bym tak umiał."
Paradoksalnie, uważam, że prawie "każdy może przebiec maraton". I
że "nie trzeba wiele umieć", żeby biegać. I wiele biegów w
kalendarzu każdego biegacza, to faktycznie "nic wielkiego". Słysząc
takie komentarze (i rozpoznając w nich chęć komentującego do
samodzielnego sprawdzenia się w biegu) starałem się zachęcać
komentującego do spróbowania sił. Trochę czasu zajęło mi
zorientowanie się, że rzucane przeze mnie: "Jak każdy głupi
może, to czemu nie spróbujesz?" i podobne zachęty brzmią
cokolwiek konfrontacyjnie i wywołują agresję. Na szczęście szybko
biegam. ;-)
Gdy porównuję wyniki z treningów z
tymi, osiąganymi na zawodach, zauważam wyraźną różnicę. Na
zawodach jestem w stanie biec szybciej, dłużej, dalej niż na
treningach. Przez to kilka razy ustawiłem się na zawodach w złej
strefie startu i czując zapas sił musiałem gonić pacemakera zamiast od razu biec równym tempem. Musiałem nadrabiać, bo nie
przewidziałem, że stać mnie na więcej niż na treningu.
Kibicowskie mistrzostwo. Fot. Magda? |
Czytałem gdzieś (choć nie wiem na
ile to prawdziwa informacja), że ciężarowcy w czasie treningów
osiągają lepsze wyniki niż na zawodach, gdzie oprócz ciężaru
muszą borykać się jeszcze ze stresem, presją czasu, kibiców oraz
własnych (i trenera) oczekiwań. Nie chce mi się w to wierzyć.
Mnie stres startowy dopinguje. Pomaga wykrzesać pokłady sił, o
których wcześniej nie miałem pojęcia. Wiwatujący tłum działa
jak zastrzyk energii. Okrzyki znajomych (Siostra, Ola, Martyna, Krasus, Rafał i
Justyna w Poznaniu - dziękuję) sprawiają, że przyspieszam nawet
wtedy, kiedy kilka sekund wcześniej czułem, że szybciej się już
nie da. Oklaski (miarowe, jak na końcówce Maratonu Karkonoskiego)
działają jak metronom, dostosowuję do ich rytmu rytm moich kroków
i czuję, jakby mnie niosły. Przybijane piątki – szczególnie od
najmłodszych i najmniejszych kibiców (nawet jeśli trzeba trochę
drogi nadłożyć i zbiec po nie na na drugą stronę ulicy)
sprawiają, że na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Przestaję
myśleć, czy jest mi ciężko?; czy boli?; czy daleko to jeszcze?
Czuję, że robię coś, co sprawia mi radość, a widząc uśmiech
na malutkich twarzach wiem, że udało mi się podzielić choć
cząstką tej radości.
Może właśnie dlatego, nawet biegając
sam (z endo), biegam trochę dla kogoś. Żeby ktoś wykresik
widział. Żeby porównał. Podziwiał. Spróbował pokonać. Duch
(albo demon?) rywalizacji ciągle czai się tuż za rogiem.
Dodaje sił ale i wymaga – właśnie tego, żeby się swoim
bieganiem chwalić. Zdjęcia z medalami zamieszczać. Wykresy
pokazywać. Bloga (niby dla siebie) pisać.
Na koniec więc, z tego miejsca,
chciałbym wszystkim moim i nie moim, znajomym i nieznajomym kibicom
serdecznie podziękować. Jesteście moim "piątym elementem",
bez którego moje bieganie nie sprawiałoby mi tyle przyjemności!
Dziękuję za Wasz trud.
Uuuu, wzbogaciłeś piątki o tempowe biegi? No Jędrek, jestem pod wrażeniem!;) Teraz to już nie będzie na Ciebie mocnych! I, zaiste jest tak, że beig na zawodach to zupełnie inny bieg niż na treningu. Oprócz adrenaliny i dopingu kibiców do czynników dodałbym jeszcze wypoczynek. Bo jednak przed maratonem te kilka dni się luzuje z treningami, a jak się jest w treningowym gazie, to na wypoczynek czasu jest mniej (u mnie przynajmniej). A ci kibice to, kurde, potrafią sprawić, że człowiek fruwa... wiele razy tego doświadczyłem, uważam, że nie ma nic wspanialszego niż ostatnia prosta gdy tłum niesie Cię swoim krzykiem... :)
OdpowiedzUsuńMoże i wypoczynek, ale ja na treningach też z reguły jestem fizycznie wypoczęty. Co innego psychicznie. Biegam wieczorami, z reguły po całym dniu pracy więc i świeżości nie ma. A biegi są z reguły przed południem, po pożywnym śniadaniu. Na zawodach też nie ma czasu na myślenie o następnym dniu albo oszczędzaniu się, bo rano do pracy trzeba będzie iść. Biegnę na maksa, a co za linią mety, to się zobaczy... ;-)
OdpowiedzUsuń