sobota, 6 września 2014

O wiwatujących tłumach i robieniu wrażenia czyli dlaczego (nie)lubię trenować?


Różne są motywacje do biegania. Zawodowcy biegają, bo taka ich praca. Większości z nich pewnie sprawia to też przyjemność. Dużo liczniejsza jest jednak grupa amatorów, startujących w różnego rodzaju biegowych zawodach. Co ich motywuje do biegania? Co sprawia, że chce im się wyjść z domu (czasami niezależnie od pogody), stanąć na starcie i przez kilkadziesiąt minut czy nawet kilka godzin męczyć się w tłumie podobnych do nich zapaleńców? Co sprawia, że poświęcają długie godziny na treningach szlifując siłę, wytrzymałość, giętkość i inne takie...? Niektórzy z nich biegają i startują w kolejnych zawodach, żeby się sprawdzać. Żeby poprawiać życiówki. Żeby przesuwać granice swoich możliwości. Chwała im za to. Można chyba powiedzieć, że są wewnętrznie motywowani do biegania. A jaka jest moja motywacja? I ja lubię się sprawdzać. I ja lubię poprawiać wyniki. Lubię wiedzieć jakim tempem biegnę. Lubię wiedzieć, na co mnie stać. Ale czasami łapię się na tym, że jeszcze bardziej lubię, jak inni o tym wszystkim wiedzą. (Z reguły dowolni inni ale czasami konkretni inni, ale to odrębny temat).
Jak już w końcu zmuszę się do wyjścia na trening, zrobić tą swoją biegową piątkę (ostatnio wzbogaconą o treningi tempowe) to biorę ze sobą telefon i włączam endo. I jak się zdarzy, że endo nie współpracuje, to i mnie nie chce się za bardzo współpracować. A jeszcze gorzej, gdy włączę endo, schowam do kieszeni, zrobię naprawdę superhiper trening i potem okazuje się, że się że telefon padł. I trening niby był, a śladu nie ma. Dowodu nie ma. I satysfakcja spada. I tym spadkiem satysfakcji chwilę poźniej się zadziwiam. "To po co ty Jędrzeju w ogóle biegasz? Żeby wykresik był w komputerze?" - myślę sobie. I odpowiadam sam sobie: "Po części chyba i po to. Żeby był wykresik, żebym go widział, żeby inni go widzieli."
Gdzie popełniłem błąd?



Robię wrażenie.

Lipiec, sobota, około godziny 16:00. Rokitki – jezioro – wyrobisko po żwirowni. Piękne słońce, 30 stopni w cieniu. Tłumy ludzi na plażach, leżą, opalają się, rozmawiają, grillują (pomimo zakazu), kąpią się (również pomimo zakazu). Wracając z pracy zajeżdżam, żeby zrobić prawdopodobnie ostatni przed triathlonowym debiutem trening w otwartej wodzie. Koniecznie w piance. I dziwię się, skąd tu tylu ludzi? Byłem przecież w środę po 20:00 i psa z kulawą nogą nie było... A tak, w środę po 20:00. I przypominam sobie, że są ludzie, którzy pracują w tygodniu a w weekendy odpoczywają. Dla których 20:00 to czas powrotu do domu, a nie nadzieja na szczęśliwy zbieg okoliczności sprawiający, że można pobiegać albo popływać, gdy jeszcze świeci słońce. Ale zostawmy to użalanie się nad moim rozkładem dnia, sam go przecież ustalam, i wróćmy do opowiastki.

No więc parkuję na ostatnim wolnym miejscu na poboczu. Opłacam wejściówkę (naliczyłem po trzech – czterech bileterów przy każdym wejściu – w środę chyba mieli wolne?) i wracam ubrać piankę. Tak właśnie. 30 stopni w cieniu, żar leje się z nieba, dookoła kobiety prezentują wdzięki w skąpych bikini, mężczyźni w większości na wdechu prezentują nagie muskularne klaty, a ja ładuję się w piankę. Pod spód ubieram jeszcze długie kąpielówki i górną część tri-stroju (kamizelkę), żeby przetestować jak mi się będzie w tym zestawie pływać. I zaczynam dostrzegać rzucane większym lub mniejszym ukradkiem spojrzenia. Trwające o moment dłużej niż myśl rzucającego: "Kto to dziś zawitał na naszą plażę?". Bardziej w kierunku: "Co on na siebie zakłada? Ciekawe gdzie ma deskę do tego surfingu...?" No i, jak to ja, zaczynam pękać z dumy! Wzbudziłem zainteresowanie. Przez głowę przebiega: "Pewnie myślą: <Co to za triathlonista będzie tu trenował?>, <Ale ma profesjonalny sprzęt>" I naprężam pierś cherlawą, co by bardziej profesjonalnie wyglądać i całym sobą komunikować: "Jestę triatlonę i co Wy na to?!"
Podczas tego puszenia się zaczyna mnie trochę w tej piance przypiekać, łapię więc pamelkę (teraz wyglądam zupełnie jak ze słonecznego patrolu) i biegnę do wody. W końcu trochę chłodniej! Zaczynam realizować plan 2,5 km ołpenłoter dobrym tempem (czyli ile się da). Jezioro ma kształt prostokąta i dwie główne plaże na dwóch krótszych bokach. Długość jeziora ok 650 metrów, cztery długości będzie w sam raz. Płynę. Staram się oddychać, nogi mi się trochę plączą, ręce pracują nierówno – musi to wyglądać jak żałosna walka o przetrwanie. Ostatkiem sił dopływam do drugiej plaży na przeciwległym brzegu jeziora i tuż przy brzegu zatrzymuję się, żeby zaczerpnąć oddechu. Powoli przyzwyczajam się do myśli, że trzeba będzie wrócić tam, skąd przypłynąłem, aż tu nagle słyszę: 
-"Mistrzu, daleko to z tamtej plaży?"
To do mnie? Że mistrzu?
-"Jaki tam ze mnie mistrz, nie widzisz dobry człowieku, że umieram?" mruczę pod nosem, a na głos rzucam tylko"650-700 metrów".
-"Nieźle! Ale masz kondycję!" 
Ha! Się trenuje, się ma! No dobra, ale jak tu teraz wyjść z twarzą i dorównać swojemu własnemu napuszeniu?

Zakładam okulary, nabieram wdech i rzucam się w drogę powrotną. Wdech, wydech, jedno machnięcie, drugie, nogi się zsynchronizowały, idę jak torpeda! Dzięki Ci, dobry człowieku, za te miłe słowa! Od razu wszystko działa jak powinno. Przepływam jezioro o dwie minuty szybciej niż za pierwszym razem, płynąc dużo spokojniej i na mniejszym zmęczeniu. Kawałek od plaży dokładnie na moim "torze" widzę kilku osiłków dobrze zbudowanych mężczyzn, ścigających się w wodzie ku uciesze dam. I jakiś wewnętrzny chochlik każe mi się powygłupiać – przyspieszam, płynę ile fabryka dała i wyprzedzam ich nawet się nie oglądając. Odsuwają się z czymś na kształt respektu, robiąc mi miejsce. Chyba nie wiedzą, że prędkość trochę zawdzięczam piance i wcale całego jeziora w takim tempie nie przepłynąłem. Ale satysfakcja jest. Robię nawrót koziołkowy (no dobra odwracam się po prostu) i cisnę drugie kółko. Znowu jest lepiej, ręce same machają, oddycham nawet o tym nie myśląc, nogi trochę straszą skurczami ale jak daję im chwilę odpocząć to wracają do normy. Dopływam do drugiej plaży, ten od "mistrza" gdzieś sobie niestety poszedł więc wracam bez długiego postoju do miejsca, skąd zaczynałem. I zastanawiam się, czy te dwa i pół kilometra to nie za mało trochę? Skoro tak lekko mi idzie i czuję jeszcze zapas sił? I skoro kibice (nieświadomi swojej roli) dopisali? Patrzę na zegarek i widzę, że trzecią i czwartą długość zrobiłem narastającym tempem, pomimo, że starałem się każdą długość płynąć najszybciej jak się da i od początku nie oszczędzałem sił. Co się więc stało? Rozgrzanie? Błędnik się przystosował? Doping i chęć "pokazania się"?

Coś mi się wydaje, że właśnie ten ostatni czynnik w dużym stopniu sprawił, że dałem z siebie więcej, niż wynikałoby to z prostej logiki:  im dłużej płyniesz – tym bardziej się męczysz - tym wolniej płyniesz...



Podziwiajcie mnie!

Lubię, gdy inni mnie podziwiają. Pewnie nie tylko ja. Pewnie to jakiś skomplikowany adaptacyjny mechanizm naszego gatunku. Pewnie umiałbym ten mechanizm wyjaśnić skomplikowanymi psychologicznymi słowami. Ale po co? Nie czuję takiej potrzeby. Czuję potrzebę bycia podziwianym.

Podziw według mnie przejawia się w różny sposób. "Brawo", "Gratulacje", "Super wynik", "Ale odje****ś!" niezmiennie cieszą. Dodają sił w trakcie, sprawiają przyjemność na mecie i po zawodach. Ale mnie cieszą równie mocno (a czasami nawet mocniej) innego rodzaju wyrazy podziwu.
Zdarza mi się więc słyszeć: "Patrz, jaki chudy biegnie!" Strasznie to lubię. Taki chudy a biegnie! Często słyszeć można też komentarze typu: "wariaci", "po co się tak męczyć", "nie mają co robić"-szufladkuję je sobie jako zazdrość z nutką niezrozumienia. Są też komentarze typu bardziej medyczno-katastroficznego: "to niezdrowo tyle biegać", "stawy sobie rozwalą", "na starość trafi na wózek", "jak kiedyś przestaniesz biegać, to się roztyjesz".
Są też porównania z próbą deprecjacji: "Każdy głupi może przebiec maraton." Albo: "I co takiego wielkiego zrobili, też bym tak umiał." Paradoksalnie, uważam, że prawie "każdy może przebiec maraton". I że "nie trzeba wiele umieć", żeby biegać. I wiele biegów w kalendarzu każdego biegacza, to faktycznie "nic wielkiego". Słysząc takie komentarze (i rozpoznając w nich chęć komentującego do samodzielnego sprawdzenia się w biegu) starałem się zachęcać komentującego do spróbowania sił. Trochę czasu zajęło mi zorientowanie się, że rzucane przeze mnie: "Jak każdy głupi może, to czemu nie spróbujesz?" i podobne zachęty brzmią cokolwiek konfrontacyjnie i wywołują agresję. Na szczęście szybko biegam. ;-)


Gdy porównuję wyniki z treningów z tymi, osiąganymi na zawodach, zauważam wyraźną różnicę. Na zawodach jestem w stanie biec szybciej, dłużej, dalej niż na treningach. Przez to kilka razy ustawiłem się na zawodach w złej strefie startu i czując zapas sił musiałem gonić pacemakera zamiast od razu biec równym tempem. Musiałem nadrabiać, bo nie przewidziałem, że stać mnie na więcej niż na treningu.
Kibicowskie mistrzostwo. Fot. Magda?
Czytałem gdzieś (choć nie wiem na ile to prawdziwa informacja), że ciężarowcy w czasie treningów osiągają lepsze wyniki niż na zawodach, gdzie oprócz ciężaru muszą borykać się jeszcze ze stresem, presją czasu, kibiców oraz własnych (i trenera) oczekiwań. Nie chce mi się w to wierzyć. Mnie stres startowy dopinguje. Pomaga wykrzesać pokłady sił, o których wcześniej nie miałem pojęcia. Wiwatujący tłum działa jak zastrzyk energii. Okrzyki znajomych (Siostra, Ola, Martyna, Krasus, Rafał i Justyna w Poznaniu - dziękuję) sprawiają, że przyspieszam nawet wtedy, kiedy kilka sekund wcześniej czułem, że szybciej się już nie da. Oklaski (miarowe, jak na końcówce Maratonu Karkonoskiego) działają jak metronom, dostosowuję do ich rytmu rytm moich kroków i czuję, jakby mnie niosły. Przybijane piątki – szczególnie od najmłodszych i najmniejszych kibiców (nawet jeśli trzeba trochę drogi nadłożyć i zbiec po nie na na drugą stronę ulicy) sprawiają, że na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Przestaję myśleć, czy jest mi ciężko?; czy boli?; czy daleko to jeszcze? Czuję, że robię coś, co sprawia mi radość, a widząc uśmiech na malutkich twarzach wiem, że udało mi się podzielić choć cząstką tej radości.
 
Może właśnie dlatego, nawet biegając sam (z endo), biegam trochę dla kogoś. Żeby ktoś wykresik widział. Żeby porównał. Podziwiał. Spróbował pokonać. Duch (albo demon?) rywalizacji ciągle czai się tuż za rogiem. Dodaje sił ale i wymaga – właśnie tego, żeby się swoim bieganiem chwalić. Zdjęcia z medalami zamieszczać. Wykresy pokazywać. Bloga (niby dla siebie) pisać.



Na koniec więc, z tego miejsca, chciałbym wszystkim moim i nie moim, znajomym i nieznajomym kibicom serdecznie podziękować. Jesteście moim "piątym elementem", bez którego moje bieganie nie sprawiałoby mi tyle przyjemności! Dziękuję za Wasz trud.

2 komentarze:

  1. Uuuu, wzbogaciłeś piątki o tempowe biegi? No Jędrek, jestem pod wrażeniem!;) Teraz to już nie będzie na Ciebie mocnych! I, zaiste jest tak, że beig na zawodach to zupełnie inny bieg niż na treningu. Oprócz adrenaliny i dopingu kibiców do czynników dodałbym jeszcze wypoczynek. Bo jednak przed maratonem te kilka dni się luzuje z treningami, a jak się jest w treningowym gazie, to na wypoczynek czasu jest mniej (u mnie przynajmniej). A ci kibice to, kurde, potrafią sprawić, że człowiek fruwa... wiele razy tego doświadczyłem, uważam, że nie ma nic wspanialszego niż ostatnia prosta gdy tłum niesie Cię swoim krzykiem... :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Może i wypoczynek, ale ja na treningach też z reguły jestem fizycznie wypoczęty. Co innego psychicznie. Biegam wieczorami, z reguły po całym dniu pracy więc i świeżości nie ma. A biegi są z reguły przed południem, po pożywnym śniadaniu. Na zawodach też nie ma czasu na myślenie o następnym dniu albo oszczędzaniu się, bo rano do pracy trzeba będzie iść. Biegnę na maksa, a co za linią mety, to się zobaczy... ;-)

    OdpowiedzUsuń