czwartek, 27 lutego 2014

Po co mi to było? - czyli Złoto dla Zuchwałych. A właściwie brąz.

27 lutego
Po krótkiej porannej rundce na rowerze (zamiast kawy), biorę prysznic, patrzę, a na nodze strup. Wielki, w miarę świeży, ale skąd się wziął… a…. już pamiętam, Złoto dla Zuchwałych. I nagle mnie olśniewa – kolejny raz w tym tygodniu pomyślało mi się: „…a… już pamiętam, Złoto dla Zuchwałych…”

23 lutego
Budzę się rano i nagle wpada mi do głowy szalony pomysł – wstanę. Próbuję wprowadzić chytry plan w życie, a tu nic, ciało nie działa. Próbuję ruszyć nogą, skrzypi kręgosłup, chcę się odwrócić, trzeszczą stawy, podnoszę głowę, napierdziela miednica. Co ja wczoraj robiłem że się tak zepsułem? A… już pamiętam, Złoto dla Zuchwałych. Po co mi to było? Cytując klasykę - sameś tego chciał, Grzegorzu Dyndało.


Zacznijmy więc od początku:

Piątek w kilku przebłyskach wyglądał następująco:
…biegniemy we trójkę - Krasus, Paweł i ja. Miło, przyjemnie, asfalt, łąka, dobra temperatura, aż chce się ruszać. Oddech w normie, ale słyszę Pawła – „chyba trochę za szybko, 4:40 min/km, 4:35”. Patrzy na rękę i czyta z niej jak Indianin z mchu na drzewach i szumu wiatru. Ach te biegowe zegarki, ostatnio mój stały powód do zazdrości. Jeszcze się nie dorobiłem swojego a chyba warto aby ktoś/coś powtarzało co chwilę: „Hola hola, nie szarżuj, bo nie dobiegniesz!” albo „Co ty Jędrzej, śniadania nie jadłeś, 5:20 min/km? Może się jeszcze położysz?” Na mojej liście najważniejszych wydatków dobry zegarek z GPS-em jest wysoko na liście…

…wybiegamy z pierwszego punktu, byle szybciej, byle nie ułatwiać za bardzo innym, a tu nagle bach!, sam sobie podstawiam nogę. Zaskoczony wstaję i zaczynam się śmiać. Ja się przewróciłem? Ja się nie przewracam! Nawet na biegu Marduły zbiegając z Kasprowego z prędkością światła, żadna wywrotka, ani nawet podparcie nie było mi potrzebne. Ciekawy to będzie bieg, skoro tak się zaczyna…  Uprzedzając fakty, na całej trasie przewrócę się jeszcze trzy razy, wyrabiając normę upadków chyba na cały sezon. Upewniam więc Krasusa i Pawła, że żyję i lecimy dalej…

…napieramy dalej. Na horyzoncie pojawia się trójka biegaczy, odświeżając myśl: „skąd oni się wzięli?” Może robią inny wariant i faktycznie nie są przed nami? Zaczynam myśleć, co mi chyba nie służy, nogi zaczynają boleć, nie chcą pracować szybciej, pojawia się jakaś ociężałość. Widzę po Pawle, że też prędkość mu spada, natomiast Marcin przyspiesza – jak czytam później w jego relacji – zaczyna dokładać do pieca. Na każdego bliskość konkurencji wpływa inaczej. Podbijamy punkt, Marcin odwraca się i zachęca, żeby szybciej, szalony. Macham do niego w sposób, który jednoznacznie znaczy „biegnij, biegnij, my tu powolutku pójdziemy i jak znajdziemy jakiś wygodny rów to sobie drzemkę utniemy, albo chmury pooglądamy. W końcu tak tu pięknie, jeszcze jasno, po co się spieszyć.” Najwyraźniej zrozumiał, bo ostro ciśnie już się nie oglądając, Wojtek stara się dotrzymać mu kroku. Ma chłopak parę w nogach, niby debiutant (drugie PMnO), a nie odpuszcza.
Zostajemy z tyłu, podziwiam drzewa nad brzegiem Noteci, ponagryzane przez bobry. Wygląda, że skurczybyki chcą ogromną tamę zbudować. Na zaoranym polu widać nawet charakterystyczne opazurzone bobrze ślady. Paweł trochę marudzi, że coś go tam boli, a ja wiem przecież że to raczej kwestia głowy. Wiem i co z tego? Paweł też wie, ale to jeszcze niewiele pomaga. Marcina nie widać już na horyzoncie, Wojtek też znika, uciekająca trójka majaczy jeszcze przed nami. Ustalamy z Pawłem, że ja ruszę szybciej, on zbierze siły i będzie gonił. Namawiam go, żeby zrobił co najmniej punkt O i pozostałe bliżej bazy (N M H Z), w duchu liczę, że jak chwilę swoim tempem pobiegnie i zrobi ze dwa punkty to mu motywacja wróci. A wtedy już nie odpuści.
Zwiększam tempo, nogi słuchają, mijam most, jest dobrze. Widzę trójkę, którą goniłem, zbiegają w prawo przez strumyk. Za wcześnie chłopaki! Niestety nie słyszą. Pojawia się Wojtek, trochę się błąka, szukając punktu. Według mnie jeszcze kilkadziesiąt metrów i potem dopiero trzeba odbić. Jest przecinka z lewej, jak na mapie, no to jesteśmy w domu. Ale cóż to? Z przecinki wybiega Krasus, wkurzony jak sto diabłów. Wcale mu się nie dziwię, stracił cały zapas, jaki wypracował. Liczę kroki, decyduję: „teraz!” skręcam, przez strumyk skaczę jak sarenka, liczę kroki, myślę „tu!”… jest! taśma klejąca na drzewie! Podbijam punkt, wracam na drogę, nadbiega Paweł. Nawet z daleka widać, że wrócił do siebie, jestem pewien, ze teraz to już pociągnie do końca…

…kolejny punkt, ustala się też kolejność. Marcin – lokomotywa, Wojtek – węglarka (chyba jego oddech na plecach dodatkowo dopinguje Krasusa). My z Pawłem – wagoniki na końcu tego pociągu, niby daleko, ale nie tracąc lokomotywy z oczu…

…wybiegam z punktu i kolejny upadek, to ten od strupa na piszczelu. Patrzę na opaskę kompresyjną – cała, noga boli jak cholera, ale pewnie nic poważnego, kość nie wystaje, krwi nie widać, czas na to, żeby sprawdzić, będzie na mecie…

…dobiegam w okolice przedostatniego punktu i znowu słyszę Krasusa, choć z obliczeń wynika, że powinien mieć nade mną co najmniej 10-15 minut przewagi. Teraz wkurzony jak diabłów tysiąc. Szuka punktu na skarpie oglądając ją z dna wąwozu. Biegnę górą wąwozu, szukając punktu, ale Krasus i Wojtek łapią go pierwsi. Szybko w ich stronę, żeby nie uciekli za bardzo. Podbijam i już wiem, że ostatnia prawie prosta, po drodze jeden łatwy punkt i koniec zabawy na dzisiaj. Mijam Jacka – minuta zapasu, może nie dogoni, przejeżdża Daniel na rowerze, chwilę za nimi Paweł. Krzyczę i pokazuję, w którą stronę do punktu i przyspieszam „szybciej szybciej nogi Jędrzeja!”. Myślę w duchu „A jednak, Pablo, znowu wygrałeś z głową. Oby tak dalej!”…

…dociskam mocniej, widzę jak Krasus odstawia Wojtka, myślę sobie: „ostatni, prosty punkt, nikt mnie raczej nie dogoni, może odpuścić trochę?” I myśl druga, a raczej myśli kolejne jak w kalejdoskopie:
„dobry czas jesteśmy w czołówce, Plesiński pewnie pierwszy, ciekawe jak Ci w drugą stronę dają radę, Jacek pewnie pierwszy wariantem przez dwa mosty, gdzie jest do cholery ten niebieski z kijkiem?, jeśli nikogo z drugiej strony, to Krasus drugi, Wojtek trzeci, jak się nie zepnę i nie wyprzedzę to tydzień będę marudził, że czwarte, ale co tam punktów do pucharu będzie tyle samo, ale pudło w zasięgu ręki – nogi w sumie – jakie pudlo, tam już dziesięciu na mecie fasolkę zajada, końcówka została, pudło, fasolka, dwa kilometry, dajesz Jędrzej, dajesz!”
Wojtek chyba widzi, że go gonię, łapię go na punkcie i ruszam pełną parą, nie dam się tak łatwo. Nogi słuchają, tempo rośnie, coraz szybciej, oddech Wojtka na plecach też coraz szybszy i głośniejszy, ale twardziel, łatwo się nie podda. Wybieram dłuższy, pewniejszy wariant końcówki, Wojtek pewnie pobiegnie za mną, jeśli nie, końcówkę zetnę przez las i wyjdę przed nim. Dobiegam do rozwidlenia, prawo czy lewo? Sekunda, dwie, pięć, dziesięć. Wojtek dobiega. No to prawo, Wojtek za mną, a raczej ze mną. Tracę nadzieję, puszczam go przodem myśląc: „a co mi tam, chyba nie dzisiaj to pudło, młody jesteś Jędrzeju zdążysz. A w ogóle to pewnie niepotrzebnie się spinam. Widać budynek, wbiegamy na ogrodzenie, konsternacja, Wojtek wykonuje ruch w lewo, ja ruszam w prawo, w bramę wbiegamy razem. Sprint między samochodami, na schodach siedzi Krasus, krzyczy coś o miejscu, albo moja wyobraźnia krzyczy do mnie TRZECIE!, wbiegam w drzwi, meta Wojtek trzy sekundy za mną.

Trzeci! Pudło! Alleluja!...

Dziękuję Wojtkowi, zapewnił mi zastrzyk adrenaliny na koniec pięknego biegu…

Uff. Można odetchnąć. Domysły były słuszne. Mariusz Plesiński pierwszy z kosmicznym czasem 4:37, Krasus drugi 6:35, ja z Wojtkiem 6:37. Czyli punktów, co kot napłakał… Siadam na schodach, przybiega niebieski z kijkiem (to Sławek ze Słupska, czasami łatwiej mi się myśli i pamięta, jeśli w trakcie biegu nadam pseudonimy innym napieraczom), Jacek, w końcu Paweł. Wewnętrzny głos „no, Pablo, nieźle się zebrałeś, gdyby nie ten chwilowy kryzys, mocno bym się napocił, żeby Cię dogonić”…


Wracając myślą do mojego stanu z poranka 23 lutego ktoś mógłby zadać pytania: Czy było warto tak się wymęczyć?... Po co znosić po biegu nieprzyjemne konsekwencje takiego wysiłku?... Może jest ze mną coś nie tak, ale nie mam potrzeby zadawania takich pytań. To jedne z tych pytań, na które boję się odpowiadać, bo myślę, że odpowiedź jest tak oczywista, że pytający po prostu ze mnie drwi, a ja biorąc je na poważnie tylko się wygłupię. Nie powiem więc czy warto było i po co to wszystko. Zdradzę tylko, że na starcie Złota za rok mam nadzieję znowu się pojawić…


PS. Przez cały bieg nie byłem pewien, czy Wojtek ma faktycznie na imię Wojtek, ale jakoś mi do niego pasowało. Mam nadzieję, że by się nie obraził, gdybym nie trafił… ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz