poniedziałek, 14 lipca 2014

Człowiek vs. Maszyna czyli długa relacja z długiego maratonu.

Mapa trasy. Źródło: www.maratongorstolowych.pl
Postanowiłem wystartować kolejny raz w Maratonie Gór Stołowych, który niepostrzeżenie w czasie między zapisami a startem zmienił się w SuperMaraton Gór Stołowych tyjąc o kilka kilometrów długości i kilkaset metrów podbiegów. Postanowiłem ułożyć plan przebiegnięcia go w czasie poniżej sześciu godzin. Oto co z tego wyszło.



Maszyna

Przygotowuję PLAN! Dzielę go na kilka części, aby łatwiej było go ogarnąć:

Plan odżywiania
Co piętnaście minut – z dokładnością do minuty – łyk lub dwa wody z bukłaka. Nie ma odstępstw, nawet w momentach gdy chwilę wcześniej piłem na punkcie odżywczym. Co pół godziny jem. Żel energetyczny lub coś na punkcie. Tu odstępstwa są możliwe, kilka minut wcześniej lub później, byle by się trzymać półgodzinnych odcinków. Żołądek musi być pełen, wtedy nie burczy. Na początek pójdą słodkie żele – owoce leśne, maliny, im później tym bardziej wytrawnie – pomidory i ewentualnie w ostateczności słony karmel. W plecaku jako zapas mus owocowy, mam nadzieję, że nie będzie potrzebny. Przy krótkich zawodach (poniżej sześciu godzin) ważniejsza dla mnie jest energia niż wypełnianie żołądka. Na punktach planuję korzystać z izotoników, bananów i rodzynek, mam nadzieję, że będą też arbuzy. Pomarańcze ominę szerokim łukiem, pomimo że rewelacyjnie odświeżają, rok temu po zjedzeniu dwóch na pierwszym punkcie doświadczyłem nieprzyjemnego pieczenia i opuchnięcia w okolicy ust. Woda w bukłaku (1,5 litra) ma starczyć na cały bieg, nie będę tracił czasu na dolewanie.

Plan czasowy
Chcę uzyskać czas poniżej sześciu godzin. Rok wcześniej, na krótszej trasie (46 km) uzyskałem czas 6h00min34s. Zadanie złamania sześciu godzin w tym roku wydawało się proste, dopóki Piotr Hercog nie ogłosił (kilka tygodni przed startem) wydłużenia Maratonu o pętlę około 2,5 kilometra (i 200 metrów przewyższenia), oficjalnie ustalając dystans biegu na 50 km. No cóż, postaram się zmierzyć i z tym wyzwaniem.
Profil trasy. Źródło: www.maratongorstolowych.pl
Trasę dzielę na sześć odcinków, w czym pomaga mi wyznaczenie przez organizatorów pięciu punktów żywieniowych – na ósmym, osiemnastym, dwudziestym ósmym, trzydziestym szóstym i czterdziestym trzecim kilometrze trasy. Plan przewiduje ukończenie biegu w sześć godzin, na każdy odcinek godzina. Zapas z pierwszego – krótszego – odcinka przyda sie na końcu do pokonania 665 schodów na Szczeliniec Wielki. Drugi i trzeci odcinek – każdy po 10 kilometrów muszę przebiec w godzinę. Czwarty, piąty i szósty odcinek – odpowiednio osiem, siedem i siedem kilometrów – także po godzinie. Dodatkowo, sama końcówka – podbieg na Szczeliniec zajmie mi około 16-20 minut, przydłaby się więc delikatny zapas na ostatnim punkcie – będę spokojny, jeśli dotrę tam z czasem 4h55min-5h.

Plan taktyczny
Ustawię się dosyć wysoko w stawce żeby w trakcie pierwszego asfaltowego podbiegu nie męczyć się za bardzo wyprzedzaniem. Wiem, że ten odcinek mogę pobiec szybko i nie będzie to miało większego wpływu na zmęczenie na terenowych odcinkach. Potrzebuję trochę rozgrzewki na początek, żeby nogi zaczęły działać ;-)
Przedstartowe fotki. Tu - z Radkiem. Fot Borman
Wśród startujących jest wielu biegaczy, których dobrze rozpoznaję z poprzednich lat i innych biegów górskich w tym roku. Orientuję się mniej więcej w ich wynikach, możliwościach. Jeśli się uda, wybiorę w miarę szybko kogoś zbliżonego do mnie wynikami i postaram się przez pierwszą połowę kontrolować do niego dystans. Niby czuję, jak szybko mogę biec, niby dwa MGS-y za mną i pamiętam dobrze międzyczasy na punktach żywieniowych i tempo biegu, ale w planie nie ma miejsca na czucie. Trochę sobie nie dowierzam i boję się, że zacznę za szybko lub za wolno. Ustalam więc PLAN jako coś zewnętrznego, niezależnego od mojego czucia. Jest to trochę eksperyment, który ma szukać odpowiedzi na pytanie: "Co biega? Człowiek, czy jego plan? Czucie czy myśli? Nogi czy głowa? Kim jestem w bieganiu – człowiekiem, czy maszyną?"

Plan motywacyjny – mój własny czelendż
Nie zatrzymam się. Oprócz punktów żywieniowych i podejścia po schodach na Szczeliniec, nie zatrzymam się. Choćby mi nogi miały spłonąć z bólu, nie zatrzymam się. Będę szedł, noga za nogą, nawet w miejscu, ale nie przestanę się poruszać. Jest kilka takich podejść, na których w tamtym roku się zatrzymałem, żeby złapać trochę tchu i dać choć sekundę wytchnienia nogom. W tym roku nic z tego. Nie potrzebuję odpoczywać, potrzebuję biec!
Dobry humor przed startem. Fot. Borman


Zaczęło się!
Realizuję ściśle przygotowany PLAN. Momentami podczas biegu myślę jednak, że to PLAN realizuje mnie. A w momentach, kiedy na chwilę zapominam o PLANIE biegnie mi się najlepiej. Ale o tym za chwilę.

Trasa miejscami bardzo wymagająca. Zwycięzca biegu, Robert Faron. Fot. Piotr Dymus
Od początku wszystko idzie zgodnie z planem. Biegnie się świetnie, nie męczę się za bardzo, piję, kiedy mam pić, jem kiedy mam jeść. Wyprzedzam. Do punktu na ósmym kilometrze dobiegam po 50 minutach, jest dobrze, zgodnie z planem. Kubek izotonika do środka, kubek wody na zewnątrz (polewam głowę), banan, o jest arbuz! Podchodzę do rodzynek ale zamiast nich biorę garść żelków i ruszam w drogę. Pierwszy kilometr za punktem powoli, żucie żelek pochłania trochę energii. Na szczęście przez żołądek żelki tę energię oddadzą mięśniom.
Doganiam Roberta Sawicza, wiem, że jest szybszy ode mnie więc postaram się tak długo jak się da utrzymać za nim. Nadaję mu tytuł Osobistego Tempomatu i koncentruję na tym, żeby za bardzo mi nie uciekł. Zaczyna się trudniejszy, ale sprawiający więcej radości teren. Ścieżki są wąskie ciągle wiją się góra-dół. Na jednym zakręcie zahaczam dłonią o jeżyny, odruchowo odskakuję w bok, i niestety jestem poza ścieżką. Skarpa jest stroma, zanim się zatrzymam zdążę zjechać ze dwa metry w dół. Na szczęście trawa, miękko, żyję. Ktoś przebiega górą, upewnia się, że jestem cały i znika za następnym zakrętem. Wdrapuję się z powrotem na szlak i znowu gonię mój Tempomat. Kilka zakrętów dalej wybiegam zza skały, a tu w poprzek drogi zwalone drzewo. Szybka decyzja – górą! i hop przeskakuję jednym susem już w powietrzu widząc, że za pierwszym drzewem leży drugie. Wiem, że nie starczy mi miejsca, żeby wybić się po raz drugi, więc nie zwalniając nurkuję pod pień. Ocieram kolanem o ziemię, słyszę jak plecak ociera o pień nade mną i już jestem po drugiej stronie wypatrując kolejnych przeszkód. To właśnie kocham w bieganiu po górach!

Ogniu krocz za mną!
Przypominam sobie przedstartowe okrzyki i zachęty znajomych "OGIEŃ!" Chodzi o to, żeby dać z siebie wszystko, wykrzesać resztki sił i napierać, byle szybciej! Ale ogień pojawia się na biegu także w innych formach, nie zawsze jest sprzymierzeńcem...

Półtora godziny biegu za mną. Coraz wyraźniej czuję ogień. W podeszwach stóp. Ogień w podeszwach jest do opanowania. Wielokrotnie w trakcie biegów miałem wrażenie, że zamiast stóp mam jeden wielki bąbel. Bałem się na samą myśl, że będę musiał zdjąć buty i skarpetki. A na mecie okazywało się, że żadnego bąbla nie ma. Że stopy trochę odparzone, zmęczone, ale całe. I ogień w podeszwach sam wygasał.

Czuję ogień w łydce. Kilka razy pod rząd źle wylądowałem i zaamortyzowałem może zbyt mocno łydką. Teraz piecze jak diabli. Niech sobie piecze, jak lubi, ale dekoncentruje. A raczej koncentruje na sobie moją uwagę i zaczynam mniej uwagi zwracać na trasę. Skupiam się na łydce, na podeszwie, wizualizuję powstające pęcherze. Coś trzeba z tym zrobić, odwrócić uwagę. Potrzebne mi placebo. Łykam painkillera, licząc bardziej na to, że zadziała przeciwzapalnie, do bólu muszę się przyzwyczaić. Zresztą przy mojej przemianie materii środki przeciwbólowe w najlepszym wypadku działają jedną trzecią czasu, przewidzianego przez producenta. A szprycowanie się nimi co godzinę raczej mi nie pomoże w koncentracji na trasie.

Wybiegam na otwartą przestrzeń i naglę czuję, jak żar leje się z nieba. "Ogniu, choć przez chwilę, nie krocz ze mną" myślę. Jest bardzo, ciepło, nawet jak dla mnie. Biegnę przecież w dwóch koszulkach, przy takiej temperaturze zaczynam odczuwać, że może tym razem warto byłoby zrezygnować z jednej. Ale polana się kończy i kończy się ogień z nieba, zawiewa delikatny wietrzyk i znowu się cieszę, że mam dwie koszulki na sobie. Trasa Maratonu w znacznej większości wiedzie przez las, nawet przy wysokiej temperaturze brak bezpośredniego wystawienia na słońce ułatwia bieganie.

Malownicza trasa maratonu. Fot. Piotr Dymus
Drugi punkt żywieniowy – 18-sty kilometr, czas ok 1h53min. Trochę straciłem zapasu ale wciąż w normie. Wybiegam i przyspieszam, bo Robert, którego wyprzedziłem przed punktem, nie zatrzymał się na postoju i zyskał nade mną ze dwie minuty. Dogania mnie Ewa Majer (dlaczego dopiero teraz?), jak się potem okazuje zwyciężczyni w klasyfikacji kobiet i wyprzedza. Kobieta mnie wyprzedza! Z resztą drugi raz już dzisiaj, bo na zbiegu do drugiego punktu też to zrobiła, ale ja szybciej jadłem i wybiegłem na trasę pierwszy.

Następuje bardzo długie dziesięć kilometrów do Pasterki. Droga dłuży mi się niemiłosiernie, doganiam Tempomat i zostawiam w tyle, za wolno to dzisiaj dla mnie. Gdy dobiegam do asfaltu, którym rano zaczynaliśmy bieg już wiem, że etap pomiędzy drugim a trzecim punktem zajmie mi dużo dłużej niż planowałem. Na podbiegu przed schroniskiem mnóstwo kibiców, biegacz którego doganiam rzuca: "Głupio tak iść przy takim dopingu" więc mimo że stromo pod górkę zrywam się do biegu. Na trzecim punkcie znowu krótko – kubek do środka-kubek na zewnątrz-jeszcze jeden do środka -arbuz-banan-żelki w łapkę i biegniemy dalej. A raczej idziemy, bo motywacja trochę spadła. Patrzę na zegarek, jestem już 3 godziny i 10 minut w trasie. Powinienem, według planu, być tu co najmniej 10 minut temu. Plan się trochę sypie, bo ani sił, żeby przyspieszyć, ani widoków na to, że dalsza trasa będzie łatwiejsza. Mijam zawodnika, który rozciąga nogę. "Skurcze?" pytam bardziej z kurtuazji niż z ciekawości i zauważam, że ma dużą ranę w okolicy achillesa. Nie wygląda to fajnie. On jednak odpowiada, że wszystko w porządku, żebym biegł dalej, poradzi sobie. Biegnij dalej. Łatwo powiedzieć, jak nogi już nie chcą. No dobrze Jędrzeju, zdecydowałeś się, nawarzyłeś tego piwa, więc teraz pij.

I oto na scenę wchodzi Hercogowa Pętelka. Zaczyna się ostrym, prawie pionowym zbiegiem w dół. Zmęczone mięśnie nie chcą się już tak wysilać. Zwalniam, boleśnie odczuwając każdy krok i schodek. Niby cały czas się poruszam, ale bardzo wolno, sztywno, trochę jakbym był pierwszy raz w górach. Dogania mnie i wyprzedza trójka biegaczy, jeden nawet pyta: "Skurcze?". "Nie. Zmęczenie." odkrzykuję i zmuszam się do wysiłku próbując utrzymać ich tempo. Nawet mi się to udaje, gdy dobiegamy na dół pętli wyprzedza mnie tylko jeden, pozostałych dwóch nie wytrzymuje tempa podbiegu i zostają w tyle. Napisałem "podbieg" i to właśnie miałem na myśli. Uciążliwy, niekończący się, momentami nużący że aż nudny, ale jednak podbieg! Może i tempo truchtające, ale udaje mi się utrzymać wysoką kadencję tupania. Poruszam się chyba nawet szybciej niż przed chwilą na zbiegu. Każdy podbieg się kiedyś kończy, każda pętla wraca do punktu wejścia. Wybiegam na drogę, z której skręcałem na pętlę i po małych trudnościach z dogadaniem się z Czeszką Wolontariuszką co do dalszego przebiegu trasy ("Gdzie dalej? Tam?", "Ano, ano, na horu.", "Tu wszędzie, kuźwa hory, ale na którą mam biec?"-to ostatnie już w myślach) biegnę dalej uradowany, że Hercogowa Pętla już za mną.

Im dłużej na trasie tym mniej pamiętam. Pamiętam podbieg koło Małego Szczelińca, gdzie bardzo wyraźnie słychać głos spikera na mecie na Szczelińcu Wielkim. Bardzo to demotywujące, pierwsi już tam pewnie są... Rzucam okiem na zegarek – nie ma czterech godzin, więc może jeszcze nie dotarli... Dobiegam do czwartego punktu, a tu coś nowego – cola! Zamiast izotonika łykam colę – zawsze mam po niej niezłego kopa (o ile nie muszę zbiegać bo wtedy to raczej dostaję niezłej kolki) i ruszam w trasę. Sprawdzam czas – niby odcinek krótszy a jednak ponad godzinę mi to zajęło. A tak. Pętelka. Czuję, że bardzo ciężko będzie odrobić piętnastominutową w stosunku do planu stratę. Wyprzedzam zawodnika, z którym dłuższy czas napieraliśmy i życzę mu powodzenia. Cola zaczyna działać!

Człowiek

I wtedy dzieje się coś niesamowitego. Nie pierwszy raz, ale za każdym razem, gdy to się dzieje, trudno mi w to uwierzyć. Nagle wszystko przestaje boleć. Odzyskuję kontrolę nad nogami. Mogę je zmusić do jeszcze większego wysiłku. Nic mi nie przeszkadza, płuca pracują jak miechy. Lecę. Na jednym zakręcie zaskakują mnie kibice, z wrażenia i prędkości prawie nie mieszczę się w wirażu i ocieram o drzewo. Naprawdę czuję, jakbym leciał, zaczyna się długi odcinek zbiegu przez łąki. O niczym nie myślę, niczym się nie martwię, planem, czasem, miejscem, rywalizacją. Lecę. Nawet gdy kończy się zbieg nie bardzo mam ochotę zwalniać. Doganiam kilku zawodników, jest płasko, może troszkę pod górkę, a oni idą. Panowie, to nie deptak, biegniemy! Mijam jednego, mówi do mnie: "Dawaj dawaj, masz dobre tempo, jeszcze kilku wyprzedzisz!" Więc cisnę! Plan żywieniowy realizuję już tylko z przyzwyczajenia – woda co 15 minut, żel co 30. Nie chcę realizować planu, chcę biec!

Radość z biegu! Fot. Piotr Dymus.
Chcę być jak Tony Krupicka, biec szybciej, więcej, dalej niż ktokolwiek mógłby pomyśleć. Jak Joss Naylor. Jak Dean Karnazes. Czołgać się, ale dotrzeć do mety. Chcę... no dobrze, nie ma co ściemniać, tak naprawdę chcę być jak Bo w Karko. Poważnie, w głowie dźwięczy mi hasło: "Bądź jak Bo w Karko!" I w takich chwilach czuję, że mogę być.

Wyprzedzam kolejnego zawodnika, prawdę mówiąc wygląda dosyć marnie, ma chyba trudność z mięśniami. Pyta, czy mam jakieś sole. Soli nie mam, ale na szczęście mam magnezowego szota w plecaku, może przynajmniej skurcze mu miną. Rzucam kilka motywujących słów i biegnę dalej.

Na ostatnim punkcie jestem po 5-ciu godzinach i 11-stu minutach. I zdaję sobie sprawę, że na ostatnie 7 kilometrów, w tym 665 schodów, te niecałe 49 minut nie starczy. Piję wodę i zamieniam kilka słów z bardzo miłą wolontariuszką. Próbuje dodać mi otuchy mówiąc "Dasz radę!". Nie wie, że nie trzeba mi dodawać otuchy, ja nie mam wątpliwości że dam. Dawno niczego nie byłem tak pewny jak tego, że dam radę. Gdy to mówię tam, na Błędnych Skałach, słyszę w swoim głosie nawet lekki wyrzut. Jak ktoś mógł zwątpić, że dam radę? Krzyczę raz jeszcze "Dam!" Słyszę w odpowiedzi: "Do zobaczenia na mecie" i już mnie nie ma.


Biegnę
Po prostu biec. Fot. Piotr Dymus
Na Błędnych Skałach mijam tłumy turystów. Jest płasko, ale dużo kamieni, nierówno. Biegnie się niewygodnie, wykręcają się stopy. Ale biegnę. Ludzie patrzą, zawodnik przede mną biegnie więc i ja biegnę. Chciałbym przejść do marszu, odpocząć chwilę ale oni patrzą. Kibice z przypadku, bo wcale nie po to przyszli, żeby kibicować, ale to robią. Krzyczą, klaszczą, dopingują. Nie mogę nie biec. Nie biegnę już tylko dla siebie. Nie biegnę, żeby mnie podziwiali. Nie biegnę też tylko dla nich. Krótka to dla nich rozrywka. Biegnę, bo mogę. Bo chcę. Bo jestem tu po to, by biegać. Przypominam sobie, że biegnę w Bartkowej Koszulce Mocy z napisem "Biegnę, żeby Bartek mógł biegać". Wiem, że pod plecakiem nie widać napisu i nikt z kibiców nie wie, że biegnę też trochę dla Bartka. Wiem, że im wyżej będę na liście wyników, tym większa szansa, że ktoś przeczyta nazwę drużyny i zainteresuje się akcją. Biegnę więc szybciej. W końcu, biegnę też tak po prostu, bo nie trzeba wielkiego uzasadnienia, żeby biegać.

Ostatnie dwadzieścia parę minut to walka z czasem. Jestem pewien, że jej nie wygram, nie złamię sześciu godzin a mimo to nie odpuszczam. Naciskam jeszcze mocniej. Na zbiegu z Błędnych nie nadążam machać nogami więc staram się odbijać jak najrzadziej, sadząc jak największe susy, nie myśląc o tym, co się może stać, jeśli źle stanę. Od Karłowa do schodów cały czas biegnę, pierwsze kilkadziesiąt schodów przeskakuję po dwa. Schody są jednak nieubłagane, zmuszają mnie do zwolnienia, na chwilę nawet przystaję. Wyprzedza mnie dwóch zawodników, nie mam już siły ich gonić, gdy przyspieszam nogi się uginają. Na zegarku sześć godzin i jedna minuta, już wiem, że będę musiał wrócić tu za rok, żeby tą diabelską szóstkę pokonać. Idę, biegnę na granicy upadku, jeśli przyspieszę, nogi mnie nie utrzymają. Nagle widzę, ostatnie dwa zakręty, rozpinam plecak, żeby było widać Bartkową koszulkę. Widzę tłum i zrywam się do sprintu!

Jestem na mecie! Nie upadam. Nie umieram. Jestem!
Meta! Żródło: www.online.datasport.pl
Dostaję medal. Siadam i patrzę. Wbiegają ci z którymi biegłem, ci których wyprzedzałem, nadając im czasami przydomki. Zmęczeni, szczęśliwi. Wbiega Żaneta, rok temu nie byłem w stanie utrzymać jej tempa, dzisiaj jest kilka minut za mną. Wbiega Uratowany Magnezem. Wygląda dużo lepiej niż przed godziną. Wbiega Dodający Otuchy. Rześki, jakby był na spacerze. Wbiega Osobisty Tempomat. Nie był to jego najlepszy bieg. Wbiega Szybki Na Zbiegu. Wygląda na bardzo szczęśliwego.

Medal i pĄ-koszulka
Dostaję sms-a: "V SUPERMARATON GOR STOLOWYCH: G. JEDRZEJ nieofic. msc open 31 czas:06:01:43 M30-15" I uśmiecham się od ucha do ucha!

Uśmiecham się. Na zdjęciu z mety nie widać mojego uśmiechu. Dlaczego? Nie wiem. Może uśmiecham się do środka? I zamykam ten uśmiech w sobie, jak zamyka się zimą okna, żeby ciepła na dłużej starczyło?



Świat przez różowe okulary

Środa, kilka dni po starcie w SuperMaratonie Gór Stołowych. Solina, spacer po zaporze. Kramy z kiczem po prawej. Kramy z kiczem po lewej. Muszelki, ciupagi, szklane koniki, termometry, wiatraczki, kapelusze, sztuczne ryby. Wata cukrowa, lody, oscypki, frytki, gofry. Sztuczne ryby, kapelusze, wiatraczki, termometry, szklane koniki, ciupagi, muszelki. Gofry, frytki, oscypki. Szklane ciupagi, sztuczne gofry, lody z rybą, kapelusze z termometrem, cukrowe muszelki. Lody, oscypki, okulary, muszelki... zaraz zaraz, okulary? Różowe! Prawdziwe pĄ-kulary!? Perła wśród kiczu! Już wiem, że muszę je mieć!
Co prawda pĄ-kulary noszą tylko Matka i Ojce założyciele Smashing Pąpkins, a ja ze sobą nie mam nawet pĄ-koszulki, ale czuję, że muszę je mieć. Choćby raz założyć i z dumą paradować po tych Bieszczadzkich Krupówkach. Z taką dumą, z jaką na mecie MGS-u założyłem koszulkę Smashing Pąpkins (bo biegłem przecież w Bartkowej) uznając, że 31-sze miejsce wystarcza, by reprezentować najlepszą drużynę świata.
Drużynę, której członkowie z uśmiechem na ustach przesuwają granice własnych możliwości.
W pĄkularach. Fot. Martyna.
Kupuję. Zakładam. I nagle świat staje się różowy! To nie okulary go różowią, to świadomość ich noszenia tak sprawia! I uśmiechając się do siebie znowu czuję cząstkę tego uśmiechu ze Szczelińca.

3 komentarze:

  1. Ach!!!! Dzięki za tę relację! Moment gdy lecisz widziałem oczyma wyobraźni jakbym sam tam był. Jakbym stał przy ścieżce i obserwował Twoje długie susy, bił Ci brawo i krzyczał: „Dalej Jędrek, dawaj!”:) Gratuluję kapitalnego (31 open!!) wyniku, ogromnego hartu ducha i walki do samego końca. Jesteś Gość:)
    A pĄokulary z bieszczadzkich Krupówek? Ależ robią wrażenie, brawo, ten zakup był doskonałą decyzją! A w żadnym wypadku matka i ojcowie nie uzurpują sobie wyłącznego prawa to reprezentowania teamu w pĄoksach, wręcz przeciwnie: im więcej osób spojrzy przez nie na świat, tym lepiej!:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Już się nie mogę doczekać, gdy założę pĄkulary w Poznaniu! Jeśli tylko zrobię wszystko zgodnie z planem. Albo raczej jeśli plan zrobi wszystko zgodnie ze mną! ;-)

      Usuń
  2. Kolego to właśnie mi życzyłeś powodzenia po punkcie z colą - biegniemy razem na zdjęciu na łące :) Ten 5-bieg, który zarzuciłeś na tym zbiegu to było coś niezwykłego - jakby ktoś Ci nitro zapodał do silnika! Mogłem tylko patrzeć bezradnie jak odjeżdżasz z każdą sekundą coraz dalej :) Ale summa summarum na mecie straciłem do Ciebie dokładnie 5 minut i sam byłem pozytywnie zszokowany tym, co udało mi się osiągnąć. Super relacja i blog - dopiero dzisiaj się na niego natknąłem i połykam kawałek po kawałku. Pozdrawiam, Piotrek :)

    OdpowiedzUsuń