niedziela, 14 grudnia 2014

I Cross Lasów Złotowskich – czyli jak zostałem parówą.



Kto to jest parówa? A dokładniej biegowa parówa? To ktoś na podobieństwo triathlonowej parówy – draftującej na etapie rowerowym i cieszącej się na mecie z poprawienia życiówki. Krótko mówiąc oszust. W bieganiu również znajdzie się wielu oszukujących – a to zakręt zetną, a to ukradkiem skorzystają z pomocy swojej ekipy podającej żel czy wodę (gdy jest to zabronione), a to załatwią sobie support w postaci pacemakera, który (sam nie startując w biegu) podciągnie ich w najtrudniejszym momencie (widziałem taką akcję na Maratonie Karkonoskim).

Jakże więc ja, uczciwy (a przynajmniej starający się), prawdomówny (często), życzliwy (jeśli nie liczyć bluzgania w myślach – zawsze), no i biegający głównie dla przyjemności mogłem zostać parówą? Otóż pobiegłem na skróty. Co więcej, nikomu o tym nie powiedziałem. A na dokładkę odebrałem i zeżarłem nagrodę za miejsce, które chyba mi się nie należało...


Droga do...
Wszystko zaczęło się jak zawsze. Wczesna pobudka, owsianka, kanapka z szynką, herbata. Wychodzę z domu pół godziny później niż zaplanowałem, ale zakładałem duży zapas, więc nie ma strachu, że się spóźnię. Pogoda nieciekawa, jakoś się tak nieładnie chmurzy, dobrze przynajmniej, że ciepło. Helena na nowych oponach pędzi jak dzika, do bazy rajdu docieram w dobrym czasie. Odbieram pakiet startowy i spotykam Radka, który swoją drogą kilka tygodni wcześniej podesłał mi linka do strony tej imprezy i tym samym zachęcił.

Z Radkiem przed Biegiem. Zepsuty aparat wyszczuplił nogi. fot. Sławek Szarafin
W bazie jest już gwiazda wieczoru i faworyt zawodów – Marcin Świerc, za chwilę poprowadzi rozgrzewkę dla chętnych. Oczywiście spóźniam się na rozgrzewkę bo tradycyjnie już chyba, a może nawet rytualnie, kilkukrotnie ubieram i zdejmuję różne części biegowej garderoby, nie mogąc się zdecydować, na ile warstw mam dzisiaj ochotę. W końcu wybieram cienkie leginsy NB na które zakładam drugie leginsy (do kolan), na górę dwie koszulki z długim – przy ciele tradycyjnie mięciutki brubeck – i jako trzecia warstwa oczywiście pĄkoszulka SmashingPąpkins. Za dodatki posłużą buff i czapka, na nogi wysłużone speedcrossy 3, w których bieżnik zachował się tylko na środku podeszwy – przód i tył są już prawie całkiem gładkie. Ale ma być mokro i błotniście więc nie będzie żal. ;-)

Tuż przed dziesiątą niecała setka startujących przemieszcza się w stronę startu. Start usytuowany jest na asfaltowej drodze, którą pobiegniemy około kilometra, by następnie skręcić w las. Krótka odprawa techniczna, na której wpada mi w ucho, że po lesie będziemy biec dwie pętle (a nie jedną jak mi się wydawało). Przypominam sobie, że miałem wczoraj dokładnie obejrzeć trasę biegu, ale jakoś mi wypadło z głowy. Trudno, sam nie biegnę, jakoś się odnajdę. Szczególnie, że podobno leśnicy popracowali nad trasą, jest oczyszczona i dobrze oznakowana. Na koniec sędzia główny roztacza wizję czekających za metą kiełbasek z ogniska, bigosu, żurku i ponumerowanych (i wydawanych zgodnie z kolejnością na mecie) pączków. Ktoś (chyba Radek) rzuca myśl, że dobrze wywalczyć pączka z numerem niższym niż numer startowy. Jemu łatwo mówić, startuje z 40-stką, ja mam 14. I zaczynam głodnieć.


Start!
Natchniony wizją pączków przebijam się do przodu. Żeby się rozgrzać narzucam sobie szybkie tempo, ale po chwili orientuję się, że doganiam Marcina. O ho, nie szarżuj Jędrzeju, bo nie dobiegniesz do mety! Dookoła tworzy się grupka, która chyba podobnie jak ja nie ma śmiałości wyprzedzać mistrza. On sam biegnie na luzie, rozmawia, odpowiada na żarty. I z pewnością cały czas kontroluje dystans, jaki dzieli go od kilku uciekających z przodu śmiałków. Dopiero gdy dobiegamy do skrętu w las przyspiesza i rusza do prawdziwego ścigania się, widzę jak w mgnieniu oka dogania kolejnych zawodników i znika w tumanie kurzu. No dobra, żadnego tumana nie było. Jest mokro, trochę nawet siąpi deszczyk, błoto i mokry piach. Ale dla podniesienia dramatyzmu sceny tuman byłby wskazany...

Stawka zaczyna się rozciągać, biegnie się przyjemnie, podziwiam przepiękny las dookoła. Wytarte bieżniki butów nie bardzo trzymają na błocie i zakrętach, ale technicznie trasa nie jest trudna, nie ma niebezpieczeństwa wywrotki. Dobiegam do punktu żywieniowego, biorę dwa łyki wody i wbiegam na pętlę. Zaraz zaraz, wolontariuszka trzymała w tym drugim kubku jakiś ciemny płyn, czyżby cola? Trzeba będzie sprawdzić przy następnej wizycie.

Pętla się zaciska
Teren coraz trudniejszy, więcej piachu i coraz więcej górek – krótkie podbiegi i zbiegi jeden po drugim dają w kość, gdy chcę utrzymać dobre tempo. A chcę utrzymać bo za mną daleko nikogo nie widać, a zawodnik przede mną nie chce się zmęczyć i zwolnić. Nadaję mu w myślach imię: „Kolorowy”. Biegnąc cały czas w tej samej odległości wyprzedzamy jeszcze dwie osoby. Pojawia się Liczący Wolontariusz – słyszę: „siódmy, ósmy...”. O rany, jestem ósmy? Jeśli wytrzymam, jest szansa na pierwszą dziesiątkę! Nagle z tyłu ktoś się pojawia i po niedługiej chwili wyprzedza mnie. „Jakim cudem, przecież go nie było? Cichociemny jeden!” myślę sobie, ale przestaję, bo utrzymanie się za nim pochłania całą moją energię i uwagę. Wybiegamy na asfalt doganiając Kolorowego i wydaje mi się, że znowu przyspieszamy. Kolorowy chce zbiec w lewo, bo widać tam jakieś taśmy wyznaczające trasę, ale Cichociemny krzyczy, że prosto. Rozglądam się, po prawej w lesie też jakieś taśmy, ale kawałek od drogi. Po chwili, gdy zaczynam się niepokoić, że pomyliliśmy trasę, na horyzoncie pojawia się punkt żywieniowy. Słyszę: „Herbata? Woda?” i myślę: „a jednak nie cola” i wybieram wodę, wolontariusz wskazuje kierunek na drugą pętlę, Cichociemny ucieka, a za Kolorowym udaje mi się utrzymać. Pojawia się znowu Liczący Wolontariusz i gdy go mijam mamrocze: „...szósty...”. Jak, kuźwa, szósty? Byłem ósmy, Cichociemny mnie wyprzedził, więc powinienem być dziewiąty.

I pojawiają się:
Pierwsza myśl: „Liczący kłamie, żeby mnie podnieść na duchu i zmobilizować”
Druga myśl: „Gdzie tam kłamie, po co? Głupota.”
Trzecia myśl: „Może ktoś się wycofał, albo złapał kontuzję?”
Czwarta myśl: „Ale nikt po drodze nie leżał, musiałbym widzieć!”
Piąta myśl: „Kolorowy ucieka, szybciej Jędrzeju!”
Szósta myśl: „Nieważne który, byle do przodu”.


Nic już nie rozumiem...
Po chwili, w tym samym miejscu co Cichociemny, za mną pojawia się Dwóch Wysokich. Szybkim tempem mijają mnie i Kolorowego i znikają z przodu. Skąd? Jak? Coraz mniej rozumiem...

Siedzę kolorowemu na zderzaku i w pewnym momencie orientuję się, że tędy to chyba jeszcze nie biegłem. A to ma być druga pętla, więc teoretycznie powinienem rozpoznawać trasę. A może dwie różne pętle zrobili? Albo się zgubiłem? Gdzie tam zgubiłem, cały czas biegnę za kimś, nie mogłem się zgubić!
O! Doganiamy kogoś! Kobieta. Kobieta? To już chyba czternasty kilometr, tak długo by uciekała? Niemożliwe, szczególnie że teraz raczej idzie niż biegnie. O kolejny zawodnik, też jakiś wolny. Chyba go dubluję... Ale zaraz... co się dzieje? Jeśli jeszcze tędy nie biegłem, to jak mogę kogoś dublować?

Nagle ostry zakręt i stromy podbieg. Tak stromy że przechodzę do marszu. Nie ma wątpliwości, tędy na pewno idę dzisiaj pierwszy raz! Ale podejście się kończy i po szybkim zbiegu znowu pojawia się punkt odżywczy. Łyk wody i zgodnie ze wskazaniem wolontariusza biegnę do mety. Nic już nie rozumiem, wiem jedynie, że muszę do mety. Kolorowy cały czas jakieś dwadzieścia sekund przede mną i nic z tym nie mogę zrobić!

Tyłem dla niepoznaki. Z wyłudzonym na drodze przestępstwa pączkiem
Wybiegamy z lasu na asfalt, mijamy linię startu, do mety więc jeszcze tylko kilkaset metrów. Wybiegam zza zakrętu i pojawia się ktoś przed nami. Kolorowego już nie dogonię, ale może chociaż tego? Wygląda na bardzo zmęczonego. Spinam się w sobie, przyspieszam i na 30 metrów przed metą doganiam go i wybiegam mu zza pleców. Wbiegam na metę 6 sekund przed nim. Wiem, że nieelegancko wyprzedzać tak bez ostrzeżenia, ale tak jakoś wyszło.

Cztery pąpaski na mecie (na piątą nie starczyło sił) i dostaję medal i pączek z numerem 8. Zabijcie, nie wiem jak to się stało... Czas 1h34min21s. Patrzę na endo, podaje dystans niecałe 21 km. Włączył się z opóźnieniem, ale i tak coś mało...


Parówa
I w tym momencie zostaję parówą. Zastanawiam się – iść do organizatorów i pytać czy dobrze pobiegłem, czy nie iść? Rozmawiam ze swoim Gollumem: „Ale o co zapytasz?” „No na przykład, czy były dwie różne pętle, czy jedna dwa razy? Albo tracka z endo pokażę.” „Ale przecież cały czas biegłeś za kimś? A teraz aferę zrobisz, i będziesz musiał pokazać, kto biegł z tobą i kogo też dyskwalifikować? Nie wychylaj się, pewnie ktoś inny zaraz zgłosi i zobaczymy.” „Ale jak to, nagroda mi się nie należy. Ósme bo ósme, ale nie moje to miejsce.” „Oj tam nie Twoje, pobiegłeś może inaczej, ale skąd wiesz ilu tak pobiegło? Wychodzi pewnie na jedno. I popatrz, pączka już zeżarłeś i co teraz oddasz?” „O szlag, nie pomyślałem...”

Przybiega Radek, zjada pączka numer 40, pojawia się pierwsza lista zwycięzców, jestem ósmy open, szósty w kategorii wiekowej. Uff nic nie wygrałem. Zyskuję kolejną wymówkę, żeby o nic nie dopytywać. Żeby mój wewnętrzny tchórz nie musiał robić rzeczy, których nie lubi.

Rozmawiam, dzielę się wrażeniami, żadna afera nie wybucha. Dekorują zwycięzców. W losowaniu wygrywam koszulkę (rozmiar XL, ojciec się ucieszy). Rozjeżdżamy się do domów.

Włączam endo oglądam trasę. Jest tak jak podejrzewałem. Pierwszą pętlę pobiegłem dookoła omijając najtrudniejszy podbieg. Z wyliczeń wychodzi, że pobiegłem krócej o 160 metrów. Że pobiegłem o jedną minutę i szesnaście sekund szybciej w pierwszej pętli „skrótem” niż prawidłowym odcinkiem w drugiej pętli. Mało? Dużo? Nie ma znaczenia. Za zejście z trasy w większości zawodów jest dyskwalifikacja. Nie ma znaczenia, czy ktoś skraca o pięć metrów, sto sześćdziesiąt, czy nadrabia kilometr.
Strzałkami i kropkami zaznaczony "skrót".

Co by było, gdybym pobiegł dobrze? Może byłbym dziesiąty. Może ktoś widząc mnie przed sobą zdołałby mnie wyprzedzić. Może ja kogoś bym wyprzedził i wywalczył to ósme miejsce. Ale miejsce też nie ma znaczenia.

Znaczenie ma to, że nie miałem tyle odwagi, żeby próbować wyjaśniać. Z jednej strony dla siebie, z drugiej dla pozostałych zawodników. Nie tylko ja pobiegłem na skróty. Co jeśli ktoś z podium też?

Że organizatorzy nie widzieli? Nie mogą być wszędzie. I nie muszą. Jeśli sami zawodnicy nie zadbają o uczciwą zabawę, parów będzie coraz więcej. A wkurzanie się, że ktoś ścina zakręty, draftuje w triathlonie, korzysta z niedozwolonej pomocy nic nie zmieni, dopóki nie zaczniemy zwracać sobie nawzajem uwagi. Jak MKON krzyczący przez megafon do draftujących triathlonistów: „Jesteś parówą!”.

A ja pozostanę biegowa parówą, dopóki sam w sobie nie znajdę na tyle odwagi, żeby w odpowiednim momencie (a nie marudząc na blogu dzień po zawodach) powiedzieć: ”Pomyliłem się, źle pobiegłem. Chyba powinniście mnie zdyskwalifikować.”

2 komentarze:

  1. Myślałem prawie 24h o tym, co Ci napisać. I wiem już. W błędzie jesteś Jędrzeju. Zasadniczy błąd popełniasz. Parówa to ten, co oszukuje z premedytacją, a Ty padłeś ofiarą źle oznaczonej trasy. Choć oczywiście mogłeś się na mecie przyznać, może więc kabanosik albo coś? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może i kabanosik... :-) Tytuł parówy przyznałem sobie właśnie za to, co zrobiłem po biegu, a nie za pomyłkę na trasie - każdemu może się zdarzyć. Brak odwagi cywilnej do przyznania się to jedno, ale trudniejsze może nawet to powiedzieć drugiemu: "Jesteś parówą!" Bez pierwszego nie można zrobić drugiego. Jeśli ja nie jestem do końca w porządku, jakie mam prawo mówić innym, że też coś przeskrobali? Brzmiałoby jak usprawiedliwianie siebie: "Ja dałem dupy ale oni przecież też...".
      A z drugiej strony, bywało i tak, że w trakcie biegu widziałem, że ktoś "trochę oszukiwał", "lekko naciągał zasady" i mnie to wkurzało ale po dotarciu do mety ani mi się nie chciało tego zgłaszać, ani komentować, wystarczało mi, że ja sam byłem w porządku i na swój wynik zasłużyłem. Teraz po niedzielnym Crossie myślę sobie, że to nie tak. Wszyscy komentują: "super impreza", "miła atmosfera", "dobra zabawa" a ja wiem, że tym co zapamiętam będzie jakiś rodzaj skrywanej przez wszystkich tajemnicy. "Wiemy, że coś tam poszło nie tak, ale nie mówmy głośno, żeby nie psuć dobrej zabawy." I ukradkowe spojrzenia i ściszonym głosem komentarze: "ty, ile razy ten podbieg miał być?", "wy też się zgubiliście?", "jak on mnie wyprzedził?". Nie to chcę zapamiętywać. I wiem, że duża w tym moja rola, żeby tak nie było. I za to jest parówa. Albo w sumie kabanosik.

      Usuń