niedziela, 12 października 2014

XXVII Bieg Lwa Legnickiego – mocno fizjologiczna relacja, dla ludzi, których nie obrzydzają gile.

Jednak pobiegłem! Wyglądało na to, że sobie odpuszczę, byłaby to dosyć racjonalna decyzja w zaistniałych okolicznościach. Ale kiedy ja ostatnio byłem racjonalny?

 

Marudzenie.
Na początek trochę o tym, co skłaniało mnie do rezygnacji. Po pierwsze choroba. Chociaż w sumie nie choroba tylko przeziębienie. Co prawda lekarz dał trzy dni zwolnienia, zapisał jakieś medykamenty, przeciwzapalne, przeciwgorączkowe (co ja, ebolę mam?) i jeszcze jakieś coś do dmuchania do nosa, żeby katar nie spływał do środka Jędrzeja, tylko tworzył dosyć zwarte, łatwo wydmuchiwalne gluty. Sprytne. Poczytałem sobie ulotkę o działaniach niepożądanych i według nich jedna na dziesięć osób używających leku ma objaw w postaci krwawienia z nosa. Luzik, z nosa krwawiłem zanim poszedłem do lekarza (i między innymi dlatego) więc nie na mnie takie strachy. Głowa też mnie bolała wcześniej, więc straszenie w ulotce, że częściej niż jeden przyjmujący na stu ma taki objaw potraktowałem jak przedszkolne groźby: "bo powiem tatowi!".


Płaszczak gotowy.
Leki faktycznie podziałały, trochę ozdrowiałem, tylko tych gilów się w nosie dużo wciąż produkowało i musiałem ciągle je usuwać. Chyba traciłem w ten sposób dużo wody. No i w tydzień schudłem dwa kilogramy, co przy mojej wadze trochę dużo. Ale przypomniałem sobie podesłany przez Pawła artykuł, że każde zrzucone 3 kilogramy to ileś tak minut szybciej w maratonie. Dobra nasza, będzie szybciej. ;-)
Nie trenowałem ostatnio. Jak już się pochwaliłem na fejsbuku, w październiku przebiegłem 3 kilometry (wieczorem dzień przed półmaratonem), we wrześniu jakoś 29, z czego 21 to półmaraton w Pile a 4,5 Bieg po Miód w Przemkowie. Ilość szału nie robi. Albo robi, ale w negatywnym znaczeniu. To głupota biegać zawody bez przygotowania.

Zaniedbałem trochę żywienie. Przez chorobę to mi się nie chciało, makaronu niewiele, głównie jadłem ostatnio cukierki i czekoladę (niechże chory ma coś z życia). W sobotę odczuwałem nawet głód, ale jak już doszło do jedzenia, wepchnąłem w siebie dużo mniej niż zwykle. I nawet mięśnie na nogach mi drżały – chyba z braku energii – dawno się już to nie zdarzało.
Ale dość marudzenia, w końcu zdecydowałem się pobiec, nie ma co szukać wymówek na temat: "dlaczego tak słabo poszło?". Stając na linii startu wiedziałem o tym wszystkim, ale starałem się zapomnieć. I pobiec pierwszy raz od dawna bez wielkich oczekiwań i sztywnego planu, z jednym założeniem – pobiec lepiej, niż w zeszłym roku. A w zeszłym roku było 1:38:35. Porównując to z moją życiówką z Wałbrzycha 1:26:37 powinno się udać "z palcem w ...".

Poranek
Magiczna owsianko-kukurydzianka.
Wstaję rano ogromnie głodny. I z pełnym nosem. Wydmuchuję i idę po magiczny specyfik... no tak, nie idę. Zostawiłem wczoraj u rodziców, żeby nie kusiły, bo miałem genialną myśl, żeby pobiec "na czysto", bez lekarstw. Nie wiem jak zadziałają przy dużym zmęczeniu, wypłukaniu mikroelementów, a żołądek i wątrobę ma się jedną. Ech, trzeba będzie dmuchać. Przygotowuję magiczną owsiano-kukurydzianą substancję odżywczą (dzięki siostra!) wzmacniam ją orzechami i po drugiej łyżce mam odruch wymiotny. Niby smakuje, ale nie wchodzi. I chce wyjść. Nigdy tak jeszcze nie było. Wpycham w siebie na siłę połowę przygotowanej porcji, i już wiem, że to za mało. Ale więcej się nie da.

Ubieram się ciepło, idąc za babcinymi radami, że jak się jest chorym, to trzeba uważać, żeby nie przewiało. Może trochę nawet za ciepło, bo pogoda dopisuje, jest jak na październik nawet gorąco. I jeszcze wiatr trochę przeszkadza a nawet nie chłodzi.

W okolicach startu już zbierają się tłumy. Zawodników, ich rodzin, kibiców, organizatorów. W trakcie rozgrzewki zaczynają boleć mnie łydki. Co jest? Mnie przecież łydki nie bolą! I poza pływaniem nigdy nie mam skurczów (może to zasługa opasek kompresyjnych)! Ach już wiem, może to dlatego, że dawno nie biegałem? Tylko po tych schodach w ramach Schoding Pąpkinsowej zabawy zasuwałem. No nic, jakoś dam radę.

Rozglądam się, na liście startowej ponad 200 osób z Legnicy, może ktoś znajomy będzie? Na pewno też Złotoryjski OLAWS wystawi mocną reprezentację z Maciejem Dawidziukiem na czele. Tak się rozglądając zauważam Mariusza Plesińskiego. Na Złocie dla Zuchwałych goniłem go wirtualnie, jak się później okazało, był na mecie dwie godziny przede mną. W Biegu po Miód, goniłem już bardziej realnie - długo widziałem jego plecy i wbiegłem na metę tylko dwie minuty po nim. W biegach na orientację to jeszcze mogę liczyć, że nadrobię nawigacją, w biegu ulicznym to jednak różnica klasy. Na szczęście dzisiaj z nikim się nie ścigam.

Po rozgrzewce ustawiam się na starcie, dosyć blisko początku, bo właśnie wymyśliłem, że pierwsze z trzech siedmiokilometrowych okrążeń pobiegnę w tempie na 1:30, a więc w 30 minut, a później się zobaczy. Jeśli uda się utrzymać tempo, to z przyjemnością to 1:30 przyjmę.

Bieg
I wystartowali. Na początku jak zwykle dużo przepychanek, szczególnie że zaczynamy po bieżni lekkoatletycznej i wszyscy chcą być po lewej, żeby nie nadkładać drogi. I nie da się wyprzedzać, chyba że biegnąc po zewnętrznej. Spiker krzyczy: "Wolniejsi są proszeni, żeby biec po prawej, żeby dało się Was zdublować!" Powtarza to kilka razy, po czym widząc rozwój sytuacji mówi z rezygnacją do mikrofonu: "Albo biegnijcie po lewej, tak jak biegniecie.."

Na pierwszym okrążeniu nie jest źle, kończę w 30 minut i 9 sekund, ale czuję, że nie mam zapasu sił. Ani na to, żeby przyspieszyć i odrobić te 9 sekund, ani nawet na to, żeby utrzymać to tempo. I ciągle mnie wyprzedzają. To naprawdę nieprzyjemne. Łapie mnie kolka, ale po dwóch kilometrach nie zwracania na nią uwagi odpuszcza. Mniej liczne osoby, które sam wyprzedzam, staram się zagrzewać do walki. Siły w nogach nie mam, ale gadać mogę (w przerwach między wydmuchiwaniem albo wciąganiem <gdy mi się chusteczki skończyły> glutów z nosa). Z jednym zawodnikiem rozmawiam na tyle długo, żeby się dowiedzieć, że się nie wyspał, jaki miał czas rok temu, że planuje 1:33, i że wczoraj na imieninach za dużo się najadł i pewnie dlatego nie spał. Życzę mu powodzenia i odbiegam.

Fot. Datasport.
Drugie okrążenie biegnę już bardziej siłą woli. Wmuszam żel, choć bardzo mi się nie chce i dalej daję się wyprzedzać. Sił dodają kibice, jeden ma w sobie tyle zapału i siły, że drze się jakby każdy z biegnących właśnie pobijał rekord świata. Może go jeszcze trzyma po wczorajszym meczu Polska - Niemcy (2:0 !!!)? Kończę okrążenie z czasem 1:01:20 i liczę na to, że dużo gorzej nie będzie i w 1:35 się zmieszczę.

Trzecie okrążenie. Nawet siła woli się skończyła. Po co ja to robię? Kolejne kółko? Nie łatwiej zejść? Dwa razy już tu biegłem, nic nowego się nie wydarzy... No ale rodzice zawsze powtarzali: "jak coś zaczynasz, to kończ". I podobno mężczyznę poznaje się po tym jak kończy... No dobra, niech będzie, pocisnę jeszcze troszkę i umrę za linią mety. Staram się łapać każdego wyprzedzającego mnie i choć chwilę pociągnąć jego tempem. Taktyka może nienajzdrowsza, ale pozwala w miarę podkręcić średnie tempo. I nie myśleć o odzywającym się znowu kolanie i żołądku, w którym coś się przewala. Trzy kilometry przed metą wyprzedza mnie zawodnik co nie spał. Niedobrze, 1:33 mi ucieka...

Nie mam siły na finisz, staram się tylko nie zwolnić. Oglądam się przez ramię i przyspieszam na tyle, żeby nie dogoniła mnie finiszująca zawodniczka. Piąta wśród kobiet. Przekraczam linię mety, radna Legnicy zakłada mi na szyję medal, ale w tym momencie bardziej niż z medalu cieszę się z butelki wody, którą podaje mi jeden z organizatorów. Uff, koniec. 1:34:17

Jeszcze tylko pogratulować innym zawodnikom, trochę podyskutować o taktyce, pogodzie i chorobach (jak w kolejce do lekarza) i można kończyć te zawody. Nie mam sił i zdrowia, żeby czekać na wszystkich, który przybiegną po mnie, zbieram się do domu poszukać tak nierozważnie odstawionych leków.
Załatwiam jeszcze tylko jedną ważną sprawę – odnajduję na trasie głośno krzyczącego kibica i dziękuję mu za doping. Chyba się ucieszył, ale nie miał za dużo czasu żeby to okazać, bo nadbiegali następni zawodnicy i wrócił do swoich okrzyków: "Kobieta w różowym, brawo! Dajesz, dajesz, nie zwalniaj! Już niedaleko!"

Czy zasłużyłem na medal? Poprawiłem czas z poprzedniego roku, dałem z siebie wszystko, na co mnie było dzisiaj stać. Niech będzie, że zasłużyłem. Czy warto było startować? Z jednego powodu na pewno warto. Już dawno przez tyle kilometrów nie zadawałem sobie wciąż pytania: "Daleko to jeszcze?". Dzięki temu półmaratonowi przypomniałem sobie, dlaczego tak właśnie zatytułowałem bloga. Przypomniałem sobie, że czasem nie wszystko przychodzi łatwo, i trzeba w bieg włożyć dużo wysiłku. Że bywa tak, że wszystkie myśli skupiam na tym, żeby nie przestać biec. Ale i przypomnieć sobie, że tak też może być. Może być trudno, ciężko, może się nie chcieć. I czasami, jak się nie chce, można odpuścić. Ale czasami nie trzeba odpuszczać i pomimo różnych niesprzyjających okoliczności podjąć wyzwanie i ukończyć z tarczą. Bo ja dzisiaj wróciłem do domu z tarczą. I trzynastym w tym roku medalem!

                       Pobiegowe, samojebkowe próby.                              
W lustrze to jednak napisy odwrotnie wychodzą....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz