Regularność jest przyjemna. Nie
sądziłem, że kiedykolwiek napiszę te słowa. I do tego jeszcze
będę w to wierzył.
Trudno się nie zgodzić, że
przewidywalność, stałość, systematyczność służą. W szkole,
w pracy, w relacjach. Ułatwiają uczenie, zapewniają bezpieczeństwo,
redukują lęk. Prawie jak pigułka z reklamy.
Jakoś do tej pory nigdy mi ta cała
systematyczność nie wychodziła. Szczególnie w bieganiu. Biegać w
te same, z góry ustalone dni tygodnia. Wyjść na trening zgodnie z
planem. Utrzymywać równe tempo i nie przyspieszać. Jeść
regularnie. To chyba nie dla mnie. Aż tu nagle...
Osieczany
Tydzień w innej rzeczywistości. Dwa
tuziny ludzi zamknięte w jednym miejscu. Skojarzenia ze Stanfordzkim
eksperymentem Zimbardo. Sztywny plan zajęć od 7:00 do 21:30.
Wszystkie zajęcia obowiązkowe. Spóźnienia nie wchodzą w grę.
Sztywny setting, co do kilku sekund. "Zajęcia rozpoczynają
się". "Zajęcia zakończyły się". Posiłki
regularne i nawet menu przewidywalne. Żadnych odstępstw,
spontaniczności, chaosu. Gdzie ja trafiłem?
I obowiązkowe ćwiczenia o 7:00 rano.
Nieludzka pora na robienie czegokolwiek. Ale obowiązkowe. 15 minut –
trochę machania, trochę biegania w miejscu. Niedospany,
niedobudzony, nie w sosie.
I w omnipotentnym, wszechwiedzącym
Jędrzeju rodzi się opór. I szukanie dziury w całym. Że: "Jak
to? -5°C
i rozciągamy nierozgrzane mięśnie?" Że za intensywnie dla
kogoś, kto się na co dzień nie rusza. Że za nudno dla takiego
wyjadacza jak ja. Marudzę w duchu. Ale siedzę cicho. Ktoś ma taki
pomysł, jego sprawa. Raczej nikt od tego nie umrze.
I
nagle hasło: "Ćwiczenia zakończyły się" jak strzał
startera. I można biec. Do śniadania 45 minut, na prysznic i
przebranie wystarczy dziesięć, ponad pół godziny wolności w
tym sztywnym świecie! 30 minut biegowej zabawy. Podbiegi, zbiegi,
zmiany tempa, bokiem, tyłem, skok przez szlaban, po śniegu, po
lodzie, przez kałuże! Powrót, trzy minuty rozciągania, prysznic,
ubrać się i jeść. Szwedzki stół jak znalazł na okienko
węglowodanowe. Parówki, jajka, pomidory, ogórki, pasztety,
wędliny, sery żółte, białe, wędzone, pasta z łososia, pasta
jajeczna, sałatki, papryczki... szkoda, że żołądek ma granice
pojemności!
I
dzień pięknie się zaczyna i mnóstwo energii jest i nie przysypiam
na zajęciach. I wiem, że jutro znowu tak będzie.
Jutro
budzik dzwoni 6:45. Znowu? Kto to k#!@& wymyślił? Nie chcę,
nie idę, wołami mnie stąd nie wyciągniecie! Obowiązkowe? No
niech będzie, ale ostatni raz!
Początek
ćwiczeń na śpiąco, znowu wkurzenie, że rozciągamy się na
zimno, więc jak nikt nie patrzy mniej rozciągam a więcej
rozgrzewam. I na hasło: "...zakończyła się." zaczynam
się uśmiechać!
Kolejne
dni podobnie, nie chce mi się wstawać, ale później się rozkręcam.
I widać efekty. Intensywny trening z podbiegami po długim czasie
niebiegania i żadnych zakwasów! Energii dużo. Jem dużo. Dużo się
uśmiecham. Chyba mógłbym nawet polubić tę systematyczność. I
poranne bieganie.
Pozostaje
tylko jedna kwestia do załatwienia. Jak przerobić tę motywację
zewnętrzną (obowiązek) na wewnętrzną (żeby się chciało)?
Pomysłodawców skutecznych strategii sowicie wynagrodzę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz